Od Lwowa do Jeleniej Góry
  Lwowskie Sylwetki Jeleniogórzan
 
Zawartość tej strony:
Wstęp
Janina Bulzacka
Zuzanna Łozińska
Doktor Tadeusz Rolski
Kapitan Franciszek Szubert
Ksiądz prałat Dominik Kostial
Adam Pauli
Ksiądz prałat Michał Banach
Zygmunt Kniżatko
Kazimierz Seroiszka
Juliusz Jaszczuk
Roman Juśków
Stanisław Ratajski
Zbigniew Kuss Bobrowski
Tadeusz Czapkiewicz
Tadeusz Świątkowski
Bolesław Tomaszewski
Prof. dr Lesław Węgrzynowski
Hipolit Fajkosz
Kazimierz Lelo
Romualda Spasowska

Towarzystwo Miłośników Lwowa
w Jeleniej Górze

 

Gdy wojska niemieckie stały pod Moskwą, w podziemnej prasie lwowskiej wydawano broszury polityczne, że po tej wojnie Polska musi być cała, od Jeleniej Góry do Wilna, od Szczecina po Kamieniec Podolski. Śląsk i Pomorze muszą wrócić do Polski. Już w przedwojennym atlasie Eugeniusza Romera zaznaczona była polskość tych ziem. Dlatego dziś w Jeleniej Górze trzeba o tym pamiętać.
Stanisław Lem gdy stał się sławny, powiedział całemu światu: „Ja jestem z polskiego Lwowa” i napisał „Wysoki Zamek”. Od tego czasu aż do śmierci manifestował w każdym wywiadzie swoją przynależność - w „Dzienniku Kijowskim” (nr 9/40 - maj 1996) powiedział: „przyszedł ktoś obcy i zabrał mi Lwów”.
Przed wojną Tońko i Szczepko mówili Polsce o swojej miłości do Lwowa, a miłość tę po wojnie kontynuowało Koło Lwowian w Londynie.
Przez szereg lat kiedy Tygodnik Powszechny był jeszcze patriotycznym pismem jedynym w Polsce, ukazywały się w nim ogłoszenia: „W sobotę lub w niedzielę około 22 listopada w kościele Mariackim w Krakowie odbędzie się Msza za Jurka Bitschana".
A po mszy odbywało się u OO. Dominikanów spotkanie przybyłych z całej Polski pielgrzymów. Na każdym spotkaniu, na każdym odczycie, był obecny jedyny pielgrzym z Jeleniej Góry Krzysztof Bulzacki.
Po paru latach w wyjazdach na różne spotkania w Polsce towarzyszył mu serdeczny przyjaciel Wiktor Mokanek.
Później nadszedł czas odwilży. We Wrocławiu wybuchł już jawny lwowski wulkan. Ujawniła się grupka Lwowiaków.
Wniosek o rejestrację Towarzystwa Miłośników Lwowa złożony 22 kwietnia 1988 roku w Wydziale Administracyjno - Prawnym Urzędu Wojewódzkiego został poparty przez prezesa Wojewódzkiego Komitetu Stronnictwa Demokratycznego prof. dra Franciszka Bielickiego. Tak zwana „nasza partia" musiała ustąpić i to co dotąd było zakazane, stało się rzeczywistością. 22 września 1988 roku nadeszła decyzja o zarejestrowaniu Towarzystwa.
20 października 1988 roku odbyło się zebranie założycielskie TML, a tydzień później miał miejsce pierwszy Walny Zjazd. W obu tych spotkaniach Jelenią Górę reprezentowali Krzysztof Bulzacki i Kazimierz Lelo.
Teraz Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich posiada oddziały i koła w całej Polsce. Szeroka działalność Towarzystwa przypomina Polakom historię Lwowa i jego znaczenie dla Polski. 

Janina Bulzacka

 Jak to się stało, że napisałem tyle sylwetek, a nie napisałem dotąd o żadnej Lwowiance, przecież jest ich cała plejada, kobiet niezwykłych i bardzo zasłużonych dla kultury polskiej, działalności politycznej i społecznej. Muszę zacząć od własnej Matki, aby złożyć Jej hołd, za niezwykłą odwagę i prawy charakter, i służbę dla drugiego człowieka. Janina z Kussów Bulzacka urodziła się 20  czerwca  1902  roku  w Toustobabach, historycznej wsi polskiej na Ziemi Czerwieńskiej, gdzie „tou sto babw  jarze nad Złotą Lipą w dwunastym wieku schowało się przed tatarami i uniknęło jasyru.     
Jej matka, Adela z Jastrzębiec Bobrowskich Kussowa kierowała pocztą, a ojciec Wacław Kuss, chociaż po mieczu pochodził z rodziny zniemczonych Czechów, urzędników austriackich, był gorącym patriotą polskim.   W kolebce nosił go na rękach  generał Marian Langiewicz. Był nauczycielem i dyrektorem szkoły oraz wielkim społecznikiem. Uczył chłopów polskich i   ruskich  nowoczesnych metod uprawy ziemi i  hodowli.  Wspierał ich swoją znajomością prawa. Uczył dorosłych Polaków wiedzy o  Polsce, uczył patriotyzmu, organizował dla nich wycieczki na Wawel do Krakowa. Mimo, że umarł w 1910 roku, jego postać znana jest do tej pory mieszkającym we wsi Ukraińcom. Ta ostatnia informacja zaszokowała mnie. Właściwie nie chciałem nawet rozmawiać z tymi Ukraińcami, którzy przecież urodzili się po śmierci mego dziadka, nie mogłem nawet dopuścić takiej myśli, żeby w tej wsi ktoś obcej narodowości 60 lat po jego śmierci mógł go znać i tyle o  nim wiedzieć.
Dzieci swoje wychowywał patriotycznie, dla nich prenumerowano „Mały Światek" wydawany we Lwowie przez trzydzieści kilka lat przez Annę Lewicką. Na liście prenumeratorów znajduje się wiele nazwisk sławnych Polaków, póżniejszych profesorów wyższych uczelni, wśród nich Kazimierz i Stanisław Ochęduszkowie.
Pierwsze nauki pobierała Janina w domu, posługując się na codzień oprócz języka polskiego, językiem ruskim, którym mówiła część służby (nie rosyjskim, słowo ruski pochodzi od Rusinów, a nie od Rosjan) oraz niemieckim (urzędowym, obowiązującym również w dokumentacji poczty) i francuskim używanym potocznie w domu. Na początku wojny, w 1915 roku, w czasie epidemii tyfusu straciła matkę, była najstarsza z czworga rodzeństwa. Jeszcze podczas pierwszej wojny światowej wyjechała na nauki do Lwowa, kolejno ściągając za sobą młodsze rodzeństwo. W 1920 roku podjęła pracę zarobkową w charakterze sekretarki w Szkole Handlowej przy ulicy Franciszkańskiej.
Już w 1922 roku, była drugą kobietą, która w Państwowej Akademii Handlowej, uzyskała absolutorium. Uczyła się „prywatnie”, była to jedna z dróg, którymi kobiety wywalczały sobie prawo do nauki. Zasługuje na uwagę średnia ocen 4,4 uzyskana na absolutorium. W tym czasie Akademia, mimo, że reprezentowała wysoki poziom, nie dawała jeszcze tytułów naukowych. Została nauczycielką księgowości i arytmetyki handlowej w Towarzystwie Szkoły Handlowej i w Gimnazjum Kupieckim, zdobywając na licznych kursach kwalifikacje pedagogiczne zakończone egzaminem złożonym przed Państwową Komisją Egzaminacyjną, dającym prawa nauczyciela mianowanego. Jej karierą zawodową kierował wspaniały pedagog i wychowawca, człowiek wielkiego serca i  niezwykłego umysłu, dr Karol Zagajewski. 
Kiedy w Gliwicach odwiedziłem dra Karola Zagajewskiego, miał ponad dziewięćdziesiąt lat i skarżył mi się, że Polska Ludowa nie wypłacała mu emerytury, ponieważ „za dużo zarabia", był przysięgłym tłumaczem większości jezyków europejskich. Jego syn Tadeusz został profesorem Politechniki Śląskiej w Gliwicach, a wnuk Adam poeta i pisarz znany jest miłośnikom literatury polskiej.
Janina cały czas zajmowała się edukacją swojego młodszego rodzeństwa, najmłodszy brat ukończył Politechnikę Lwowską.
Sama również przez całe życie wszechstronnie dokształcała się. Lwów dawał możliwości stałego rozwoju umysłowego. Z  wykładów na Uniwersytecie, oprócz studentów korzystała inteligencja lwowska, przychodząca licznie, na wykłady sławnych profesorów, na przykład na wykłady Juliusza Kleinera o Słowackim i Oswalda Balzera z Historii Prawa. Korzystając z wielkiej pamięci Janina mogła być przewodnikiem po europejskiej literaturze.
Do przyjaciół Janiny należały panie: Janina Kelles Krauz (kustosz Ossolineum) i jej matka, Maria Jaworska (posłanka na Sejm), Józefa Pistlówna (nauczycielka TSH), dr Stanisława Uszyńska, u której w domu w czasie drugiej wojny światowej mieszkał dowódca AK na miasto Lwów.
W okresie kryzysu ekonomicznego było wielu biednych ludzi potrzebujących wielorakiej pomocy. W szkołach, w których uczyła, wśród uczniów wysoki procent stanowili Żydzi, a wielu z nich należało do biedoty miejskiej. Stykanie się z biedą ludzką spowodowało podjęcie pracy społecznej w Związku Obywatelskiej Pracy Kobiet, który prowadził szeroko zakrojoną akcję pomocy socjalnej, zajmowano się również wyszukiwaniem miejsc pracy dla bezrobotnych jedynych żywicieli rodzin. Działało tu wiele wpływowych pań, łącznie z żonami prezydentów miasta, co w działalności Związku miało duże znaczenie. 
2 kwietnia 1929 roku w kościele świętego Antoniego na Łyczakowie ksiądz Michał Banach udzielił ślubu Janinie Kussównej i Janowi Bulzackiemu.
Gdy wybuchła wojna zaczęły się nowe problemy dotyczące służby drugiemu człowiekowi. Pierwszymi ludźmi potrzebującymi pomocy byli uchodźcy kierujący się do Rumunii i na Węgry, byli wśród nich również więźniowie, którzy poszukiwali możliwości wstąpienia do Wojska Polskiego i walki w obronie Polski.
W Jakubówce, podlwowskim majątku Wacława Spasowskiego (brata Władysława), Janina Bulzacka urządziła punkt, w którym uchodźcy mogli przenocować i posilić się. Rozpoczęła się okupacja sowiecka, nazywana w historii Lwowian okresem „za pierwszych Moskali”. Przy ulicy Hilarowicza, na Górnym Łyczakowie, mieszkała związana z polskimi organizacjami podziemnymi, pani dr Stanisława Uszyńska, która kierowała do domu Bulzackich na nocleg zagrożonych aresztowaniem oficerów Wojska Polskiego. W październiku 1939 roku państwo Bulzaccy zabrali ze szpitala żołnierza polskiego spod Bochni. Po wyleczeniu ran żołnierz ten powrócił do rodziny, może nawet legalnie, a może przez zieloną granicę. W ten sposób społeczeństwo lwowskie ratowało polskich żołnierzy przed sowiecką niewolą.
W 1941 roku skończyła się przyjaźń hitlerowsko -stalinowska i do Lwowa wkroczyły wojska niemieckie. Zmieniły się warunki okupacyjne. Organizacje polskie, które pod okupacją sowiecką miały niewielkie szanse działania ze względu na ciągłą infiltrację komunistyczną i liczne aresztowania, uzyskały znaczące pole działalności konspiracyjnej nieprzeniknione przez służby niemiecko-ukraińskie. Zmieniło się również to, że działalność w  podziemiu oraz niesienie pomocy Żydom narażały na bezpośrednią śmierć, natomiast podczas okupacji sowieckiej były szanse na przeżycie zsyłki do łagrów, a nawet więzienia. 
Już w pierwszych tygodniach okupacji niemieckiej Janina Bulzacka udzieliła pomocy oficerowi sowieckiemu, który zataił swój stopień wojskowy i podał narodowość ukraińską, po czym został zwolniony z niewoli niemieckiej. Oficer ten mieszkał w sąsiedztwie i szukał swojej żony i dziecka. Rodziny sowieckie jednej nocy zostały ewakuowane ze Lwowa do Związku Sowieckiego, również jego żona z dzieckiem. Zaopatrzony w  cywilne ubranie, w  żywność na drogę, z niemieckim dokumentem w kieszeni, wyruszył na wschód za swoją żoną z zamiarem przebicia się przez front. Nie mógł zrozumieć, skąd taka dobroć i pomoc spotykała go ze strony Polaków, bądź co bądź prześladowanych pod okupacją sowiecką. Dziś wiemy, że jego podróż na wschód to nie była mądra decyzja, ale wtedy jeszcze nikt nie znał „Losu człowieka” Szołochowa.
W najtragiczniejszym położeniu byli Żydzi, trudno dziś ustalić ilu z nich skorzystało z pomocy Janiny Bulzackiej, zabrała tę tajemnicę z sobą do grobu. Byłem czasami dopuszczany do niektórych spraw, z niektórymi zetknąłem się osobiście, wykonywałem różne polecenia, nosiłem żywność do getta, mimo, że było to bardzo niebezpieczne. Któregoś dnia, wracałem już z pustą torbą, gdy na placu św.Teodora spasiony gestapowiec zawołał do mnie: „komm, Jude”, nie miałem na rękawie żydowskiej opaski, ani gwiazdy Dawida, mogłem oberwać kulę w łeb, nie były to wypadki sporadyczne. Podbiegłem do Niemca i mówię: „Ich bin kein Jude, ich bin Pole” i pokazałem mu, że nie jestem obrzezany. Wprawiłem go w szampański humor, wyraźnie się cieszył. Taka była reakcja człowieka, który bez mrugnięcia okiem, był zdolny do zamordowania drugiego człowieka tylko dlatego, że był Żydem.
Moim najbliższym kolegą był Żyd Jerzyk Bogner. Rodziny dwu braci Bognerów, adwokatów lwowskich, Janina Bulzacka zaopatrzyła w dokumenty swojej rodziny. Żona jednego z nich razem z córką, jako Janina i Lilka Bulzackie, zostały ulokowane u rodziny w Tłumaczu, (u Zofii Moszoro) wśród polskich Ormian gdzie szczęśliwie przeżyły wojnę. (po wojnie mieszkały w Warszawie). Julian Bogner z żoną i synem Jerzykiem, na sowieckich paszportach jako Jan, Janina i Krzysztof Bulzaccy ukrywali się na wsi pod Dynowem. Nie wytrzymali nerwowo, powrócili do Lwowa i wpadli w ręce gestapo, narażając nas, właścicieli tych dokumentów na śmierć. W ciągu godziny opuściliśmy nasze mieszkanie przy ulicy Ptaśnika 11 na Kolonii Profesorskiej, do którego Ijuż nigdy nie wróciliśmy. Przez rok mieszkaliśmy w Nałęczowie, gdzie znajdowała się rodzinna willa dziadków „Na górze”.
Gdy Jan Bulzacki dowiedział się, że bez trudu dostanie tu, Ijako „obywatel" Nałęczowa nowe Kennkarty dla siebie i swojej rodziny, Janina Bulzacka przyjechała natychmiast z „swoją siostrą i jej córką”. Były to Żydówki Irena i Marylka Roman, to było ich prawdziwe nazwisko, na które otrzymały prawdziwe Kennkarty. Mąż Ignacy Roman ukrywał się we Lwowie. Po roku cała trójka została szczęśliwie przerzucona na Węgry, gdzie w charakterze emigrantów polskich doczekali końca wojny. Marylka z Romanów, Ijako Maria de Schatther mieszka w Buenos Aires. 
W warunkach ciągłego zagrożenia, w  Nałęczowie przyszło na świat czwarte dziecko Bulzackich, jedyna żyjąca z mojego rodzeństwa siostra Ewa.
Uratowała się również Róża, nie pamiętam Rappaport, czy Gottlieb, mieszkała w drugim naszym mieszkaniu we Lwowie przy ulicy Rewakowicza 15. Przez cały okres okupacji niemieckiej nie wychodziła z domu.
Pod kościołem Bernardynów, zwróciła uwagę Janiny Bulzackiej żebraczka z dzieckiem nie pasującym do jej wyglądu. Gdy dowiedziała się, że jest to dziecko znanego Żyda, który już nie żyje, wykupiła je od niej. Był to chłopiec, zaopatrzony w fałszywą metrykę na nazwisko Andrzej Bendkowski, mógł mieć wtedy dwa lata. Został adoptowany przez bezdzietne małżeństwo, pana Machnera i panią Wolską. Po wojnie zamieszkali we Wrocławiu, a dziś już nikt z nich nie żyje.
Usiłowałem sprawdzić kto z Żydów ratowanych przez Janinę Bulzacką jest na liście ocalonych w  Izraelskiej Ambasadzie. Niestety nie otrzymałem odpowiedzi. Widocznie nie leży to w zakresie uprawianej przez Izrael antypolskiej propagandy.
W 1944 roku we Lwowie zmienił się okupant. Rodzina Janiny Bulzackiej mieszkała przy ulicy Rewakowicza 15, a za domem za płotem podwórza była fabryka marmolady. Pracowali tu jeńcy niemieccy z  Wehrmachtu, oni również otrzymali pomoc od Janiny Bulzackiej, z ostatnich zapasów żywnościowych otrzymali dwudziestolitrowe wiadro zupy kartoflanej na „stół wigilijny” 1945 roku. Oddali nam zaraz wiadro marmolady. Tak zaczął się handel wymienny. Gdy kilkunastu z nich zdecydowało się na ucieczkę z niewoli Janina Bulzacka zaopatrzyła ich w cywilne ubrania. Jeden z nich z Hamburga, a może z Hanoweru nosił buty numer 52, ale i takie znalazłem na  „krakidałach". Na świecie był już prawie rok po wojnie, tylko we Lwowie trwała nadal wojna i  sowiecka okupacja, aresztowania i deportacje.
Na św. Antoniego 13 czerwca 1946 roku rodzina Bulzackich została wysiedlona ze Lwowa. Handel marmoladą i cukrem pozostawiliśmy zaprzyjaźnionym Ukraińcom, Pohodżajom i Hawrylukom. Pan Pohodżaj był ruskim księdzem greckokatolickim i uciekł do Lwowa, „do cywila" przed służbą dla UPA. Zatrzymaliśmy się w Bachórzu pod Przeworskiem, bo to przecież nie możliwe, aby alianci zgodzili się na granicę przechodzącą przez środek Polski. Przecież niedługo powrócimy do miasta Semper Fidelis, najbardziej polskiego z polskich miast.
Po wojnie, po wysiedleniu Polaków, kościół w Toustobabach, w którym wszystkie dzieci Kussów były chrzczone, banda UPA Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów wysadziła dynamitem w  powietrze.
Po miesiącu zamieszkaliśmy w Jeleniej Górze. Dom Janiny stał się ostoją dla członków rodziny potrzebującej pomocy. Najmłodsza siostra Romualda przez kilkanaście tygodni zamknięta była w lochach gestapo, na posadzce była woda, gdy opadała z sił i  nie mogła dłużej stać osuwała się do wody. Mimo bardzo odpornego organizmu nabawiła się ciężkiego reumatyzmu, który męczył ją przez piętnaście lat, aż do śmierci, pozbawiając ją możliwości samodzielnego poruszania się, jedzenia i mycia. Ojczyzna Ludowa pozbawiła  ją środków do życia, pozostała na siostrzanej opiece. 
Zdrowie w  czasie wojny utracił również jej brat, co też przyśpieszyło jego śmierć. Janina Bulzacka podjęła pracę w Jeleniej Górze jako nauczycielka kontraktowa w Technikum Ekonomicznym. Zajmowało to jej z nadgodzinami cały dzień. 
Do pomocy w  prowadzeniu domu przyjęła „Gienię”. Gienia była młodą dziewczyną z terenu Związku Radzieckiego z Białorusi, wywiezioną na roboty do Niemiec. Tam poznała Polaka, z którym ma dziecko. Jej „teściowa” chciała pozbyć się niechcianej „synowej” i robiła na nią donosy na NKWD, które miało siedzibę w Jeleniej Górze przy ulicy Świerczewskiego. Ludzie, którzy uchylali się od powrotu do ZSRR, byli deportowani do łagrów na Sybirze. Gienia była przestraszona, była bliska samobójstwa. Janina Bulzacka obejrzała jej niemiecki dokument, była na nim jako miejsce urodzenia tylko nazwa wsi jakich wiele było w Polsce, podebrała odpowiednią niemiecką maszynę do pisania i dopisała „Bezirk Baranowicze”. Następnie pouczyła Gienię, że ma powiedzieć na NKWD, że faktycznie jej wieś teraz jest w  Związku Radzieckim, ale przed wojną należała do Polski, że ona jest Polką, ale wszystko po „rusku” rozumie, tylko mówić nie umie i jakoś z donosów swojej „teściowej” wyszła cało. Jednak w obawie przed dalszymi represjami, aby ślad po niej zaginął, Gienia wyjechała na Wybrzeże. Janina Bulzacka, chociaż 23  kwietnia 1950 roku ukończyła z wynikiem pomyślnym kurs „Co to jest imperializm - cechy imperializmu - historyczne losy SDKPiL”, mimo, że była jedynym żywicielem rodziny została zwolniona z pracy z „wilczym biletem”. Próbowała pukać do różnych drzwi łącznie z Radą Państwa, niestety bezskutecznie. Jedynie w Komitecie Powiatowym PZPR udało się jej przeczytać dwa pisma swojego „bezpartyjnego" dyrektora Dynowskiego, oba tajne. W jednym dyrekcja Technikum zawiadamiała Komitet o posadzeniu bratków dla uczczenia święta 1 Maja, z drugiego dowiedziała się, że jest człowiekiem o niewyjaśnionych poglądach politycznych. Z  wilczym biletem podjęła pracę głównej księgowej w prywatnym przedsiębiorstwie elektromechanicznym inż. Henryka Krassowskiego, które wkrótce zostało upaństwowione w postaci „Spółdzielni Pracy im. Fryderyka Engelsa”. Dotychczasowy właściciel przez pewien czas pełnił obowiązki prezesa, potem go wyrzucono. Doszła dodatkowa biurokracja, która przedłużyła dzień pracy ponad dwanaście godzin. Parę lat pracy w niedogrzanych pomieszczeniach przez wiele godzin dziennie, spowodowało otwartą gruźlicę i utratę zdrowia.
Silny organizm pozwolił zwalczyć chorobę, ale do pracy już nie mogła powrócić.
Zmarła w Jeleniej Górze 25 września 1985 roku, dzieląc swoje życie po połowie na dwu krańcach Polski, nigdy nie odmawiając pomocy drugiemu człowiekowi.

Zuzanna Łozińska 

Urodziła się we Lwowie w 1896 roku. Była niewiastą drobnego ciała, wielkiego ducha, dużej energii i  niezwykłej urody. Jeśli za mundurem, panny sznurem, to za Zuzanną Łozińską były całe zastępy wielbicieli jej talentu z  wszystkich miast w których występowała. Jej życiorys to historia teatru polskiego. Karierę sceniczną rozpoczęła w roku 1912 w  balecie, jako uczennica szkoły baletowej przy Teatrze Miejskim we Lwowie, występowała w operach i  operetkach, po pewnym czasie zaczęła grać drobne role w  operetkach i w teatrze dramatycznym (Hesię w  „Moralności Pani Dulskiej”, Klarę w  „Ślubach panieńskich”, Marię w  „Lekkomyślnej siostrze”, Ofelię w „Hamlecie”, Annę w  „Świcie”).
W 1918 roku była już primabaleriną. Tańczyła wiele partii solowych w  „Coppelii”, w „Jeziorze Łabędzim”, w „Wieszczce lalek”. Równocześnie podjęła systematyczne studia aktorskie w  szkole dramatycznej pod kierunkiem Ireny Trapszo i  Wandy Siemaszkowej. W 1920 roku otrzymała pierwszą poważną rolę dramatyczną Wojewodzianki w „Zaczarowanym Kole” Rydla i  zaczęło się, posypały się liczne role w  wielu sztukach teatralnych we Lwowie. W 1926 roku w  Stanisławowie, grała Annę w  »Świt, Dzień i Noc« Dariusza Niccodemiego, Helenę de Travillac w »Ładnej historii« R. de Flers`a i A.Caillavet`a, Emmę w »Dobrze skrojonym fraku« Gabriela Dregely i  Janinę w »Sublokatorce« Adama Grzymały Siedleckiego. Od 1928 przez trzy sezony występowała w  Krakowie w Teatrze im. Słowackiego. Jako tancerka zachwyciła widzów wspaniałą rolą w »Krakowiakach i Góralach« Wojciecha Bogusławskiego.
W  1932 roku grała ponownie we Lwowie pod dyrekcją Wilama Horzycy i  kierunkiem reżyserskim Leona Schillera. Po roku popularna, dojrzała i  doświadczona aktorka, Zuzanna Łozińska została dyrektorem Teatru Zawodowego im. Stanisława Moniuszki w  Stanisławowie (nazywanego również Teatrem Małopolskim lub Pokucko - Podolskim). Pod jej dyrekcją i  kierownictwem artystycznym nastąpił rozkwit teatru w  Stanisławowie, teatr wystawiał często dwie premiery na miesiąc, przedstawiając światowy repertuar dramatyczny. Po wybuchu wojny Zuzanna Łozińska powróciła do Lwowa. Podczas obu okupacji sowieckich występowała w teatrze polskojęzycznym, a w czasach okupacji niemieckiej pracowała jako sprzątaczka w Instytucie Weigla. W  1945 roku wyjechała do Katowic, następnie pracowała w sezonie 1946/7 w  Teatrze Miejskim w  Opolu.
W tym czasie Jelenia Góra, niezniszczona przez wojnę, tętniła Lwowem. Uczniowie Gimnazjum i  Liceum im. Stefana Żeromskiego w Jeleniej Górze, z inicjatywy Zbyszka Czajki (Krężałowskiego), ucznia klasy maturalnej, wychowanka prof. Piotra Hausvatera, (późniejszego twórcy Polskiego Teatru Ludowego w okupowanym, sowieckim Lwowie) wystawili w „prawdziwym” teatrze »Pana Geldhaba« Aleksandra Fredry. Była to wspaniała przygoda całej szkoły i  wielkie przeżycie dla wszystkich uczniów. Rolę tytułową grał Stanisław Kuszewski, (założyciel „Pegaza" w TVP) który również miał udział w  reżyserowaniu, pozostali aktorzy to przyszli lekarze i inżynierowie. Do takiej publiczności przybyła Zuzanna Łozińska i w 1947 roku objęła dyrekcję i  kierownictwo artystyczne teatru. Teatr cieszył się uznaniem publiczności, jedynie miał trudności z  „władzą ludową”, która straszyła wieścią o likwidacji teatru. Dla władzy niepotrzebny był taki teatr, który nie spełniał funkcji propagandowych.
W  1952 roku dyrekcję teatru objął Antoni Biliczak. Zuzanna Łozińska pełniła obowiązki kierownika artystycznego.
W  latach 1954 - 1960 pracowała jako reżyser i aktor w  Teatrze Rozmaitości we Wrocławiu. W 1955 roku dyrekcję teatru w Jeleniej Górze objął Władysław Ziemiański. Przyszła odwilż polityczna. Znowu zapachniało Lwowem. W 1959 roku teatr wystawił dramat »Lwowskie Puhacze« poświęcony walce lwowskiego dywizjonu myśliwców nocnych w Londynie. W  1960 roku Zuzanna Łozińska powróciła do Jeleniej Góry, na stanowisko kierownika artystycznego, które pełniła przez dwa lata, następnie pozostała w teatrze, jako reżyser.
Grała w wielu sztukach, niemal do śmierci. Trudno wymieniać tytuły sztuk, w których występowała, lub które reżyserowała, wszak było tego ponad pół tysiąca ról i setka reżyserowanych sztuk. Myślę, że łatwiej byłoby wyliczać te sztuki, z którymi nie miała nic wspólnego.
Jej życie to przecież kawał historii polskiego teatru. Zaczęła w  „Zaczarowanym Kole” Rydla, w roli Wojewodzianki, kończyła w  sztuce Kazimierza Brandysa „Bardzo Starzy Oboje”. Pod jej okiem otrzymało szlify sceniczne wielu wybitnych polskich aktorów. Wystąpiła w filmie, który miał być o niej, ale nikt i nic nie jest w  stanie przedstawić wielkości prawdziwego geniuszu, bogactwa jego treści. 23  kwietnia 1974 roku w Teatrze Dolnośląskim w Jeleniej Górze hucznie obchodzono jubileusz 60 - lecia pracy artystycznej Zuzanny Łozińskiej, w tym dniu wystawiono premierę „Peer Gynta”, jubilatka grała rolę Aasy, wtedy dopiero zdałem sobie sprawę z tego jak wielki duch mieści się w drobnym ciele kobiecym, ile sił witalnych wypełniało nie tylko scenę, ale cały teatr.
Nie można się dziwić, że to na jej jedną karteczkę, „przyjedź Ludwisiu, ratuj teatr w Jeleniej Górze", natychmiast przyjechał do Zuzanny Łozińskiej, w ostatniej dekadzie swojego życia sam wielki Ludwik Solski.!
Jakim aktorem był Solski, jaki rzucał urok, niech świadczy takie małe wydarzenie. W teatrze jeleniogórskim Solskiemu wręczali kwiaty uczniowie naszego ogólniaka imienia Stefana Żeromskiego, Wiśka Dadanianka i Lech Imieliński, (dziś sławny profesor neurochirurgii) pierwsza podeszła Wiśka i pocałowała starego mistrza w  rękę, Leszek już bez namysłu zrobił to samo.
Wśród 15 odznaczeń, medali i orderów, którymi była odznaczona Zuzanna Łozińska, na szczególną uwagę zasługuje medal »Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata« oraz »Krzyż Kawalerski O.O.P.« i »Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski«.
Umarła w Puławach, 5 sierpnia 1982 roku, została pochowana w ziemi jeleniogórskiej wraz z grudką ziemi lwowskiej, na cmentarzu w  Jeleniej Górze, której poświęciła wiele lat swego twórczego życia.

                      Doktor Tadeusz Rolski

Urodził się 14 stycznia 1901 roku w Złoczowie, miasteczku powiatowym w województwie tarnopolskim. Ojciec jego Antoni był nauczycielem. Matka Filipina z domu Troskiewicz pochodziła z Ormian Polskich. Zajmowała się domem. W czerwcu 1919 roku w Złoczowie Tadeusz zdał egzamin maturalny. W Polsce Ludowej nie łatwo było jemu pisać swój życiorys, bowiem zaraz po maturze poszedł na ochotnika do Armii Polskiej i brał udział w wojnie polsko - bolszewickiej. W grudniu 1920 roku po skończonej wojnie został zdemobilizowany i  rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. W  marcu 1929 roku otrzymał dyplom „Doktora Wszech Nauk Lekarskich".
Odbył praktykę lekarską na wielu oddziałach Państwowego Szpitala Powszechnego we Lwowie, którego dyrektorem był dr Pohorecki. Pracował również u profesora Tadeusza Ostrowskiego w Oddziale Chirurgicznym tego Szpitala. W tym czasie zyskał sobie bardzo dobrą opinię, jak napisał dyrektor Pohorecki, niejednokrotnie zastępował ordynatora, zawsze z  największą sumiennością i dbałością o dobro chorych powierzonych Jego opiece, wywiązując się ... tak pod względem lekarskim, jak i  administracyjnym, jak najpomyślniej.
W latach 1931 - 34 w oddziale chirurgicznym świętej Zofii (dla dzieci) na Łyczakowie, na przeciw placu świętego Antoniego, jako prowadzący sekundariusz wykonał cały szereg zabiegów chirurgicznych uzyskując pomyślny przebieg operacji, jak również wyróżnił się podczas samodzielnego prowadzenia oddziału w  zastępstwie ordynatora dra Ryszarda Rodzińskiego.
Lwowska szkoła chirurgiczna cieszyła się wielką sławą, jej twórcą był Ludwik Rydygier, światowej sławy uczony, następnie profesorem chirurgii został (1920 r.) Hilary Schramm, a po nim objął obowiązki Tadeusz Ostrowski (1932 r.). Lwowska szkoła chirurgiczna Ostrowskiego była wszechstronna, profesor był prekursorem transplantacji tkanek, operował bardzo delikatnie, z jak największym przemyśleniem wykonywanych zabiegów, które miał opanowane do perfekcji, w szerokim wachlarzu, poczynając od zabiegów w zakresie jamy brzusznej, endokrynologii (tarczyca, nadnercza), traumatologii, urologii, laryngologii (wycięcie krtani) aż do chirurgii plastycznej. Wykonał wiele operacji jako pierwszy w Polsce. Profesor Tadeusz Ostrowski zginął w 1941 roku, rozstrzelany razem z innymi lwowskimi profesorami , podczas słynnej akcji ukraińsko niemieckiej „Nachtigal”.
Z takiej szkoły wyszedł dr Tadeusz Rolski. Posiadł umiejętność łatwego operowania, opanował prawidłową organizację pracy, a także już we Lwowie wyśmienicie kształcił młode kadry chirurgów. Start młodego lekarza przed wojną był bardzo trudny, a praca bardzo ciężka. Dr Rolski dzięki swoim zdolnościom, dużej wiedzy i niezwykłej pracowitości, szybko pokonał te przeszkody.
15 marca 1937 roku prof. dr Tadeusz Ostowski, napisał:
Stwierdzam niniejszym, że pan dr Tadeusz Rolski pełnił pod moim kierownictwem obowiązki asystenta oddziału chirurgicznego Państwowego Szpitala Powszechnego we Lwowie... Korzystając z bardzo bogatego materiału operacyjnego miał sposobność wykonania dużej ilości zabiegów operacyjnych, dzięki czemu przyswoił sobie duże wyrobienie techniczne i zyskał bogate doświadczenie kliniczne w zakresie schorzeń chirurgicznych; pełniąc przez dłuższy czas obowiązki asystenta prowadzącego oddział wykazał duże uzdolnienia administracyjne jako przełożony młodych lekarzy i pełen inicjatywy kierownik gospodarczy oddziału. - Wobec tych kwalifikacji uważam pana dra Tadeusza Rolskiego za wyjątkowwo uzdolnionego dla objęcia kierownictwa większego Szpitala prowincjonalnego.
Już w 1937 roku był samodzielnym ordynatorem oddziału chirurgicznego Szpitala Powszechnego w Zamościu, a rok później dyrektorem i ordynatorem Szpitala Ubezpieczalni Społecznej w  Piotrkowie Trybunalskim.
23 października 1937 roku Tadeusz Rolski zawarł związek małżeński w kościele świetej Anny w Krakowie z piękną panną Anielą Barbarą Poźniakówną.
W pierwszych dniach wojny szpital w Piotrkowie Trybunalskim został zbombardowany przez lotnictwo niemieckie.
10 września 1939 roku dr Rolski wstąpił ochotniczo do wojska i został ordynatorem oddziału chirurgicznego Wojskowego Szpitala nr 207.
18 września, dzień po wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski personel szpitala przekroczył granicę polsko węgierską. Tadeusz Rolski trafił do obozu dla internowanych w Jolsvie, gdzie pełnił funkcję lekarza izby chorych. Polskim Komendantem Obozu był pułkownik Franciszek Matuszczak.
14 maja 1940 roku Tadeusz Rolski wyruszył do Francji i  podczas nielegalnego przekraczania granicy jugosłowiańskiej, wpadł w ręce węgierskiej straży granicznej. Przewieziony został do obozu karnego o zaostrzonym rygorze w Siklos, tuż przy granicy, ale już po miesiącu znalazł się dzięki posiadanemu zawodowi, w szpitalu garnizonowym w Pecsu, gdzie pracował aż do listopada 1944 roku. W tym szpitalu przebywali chorzy żołnierze polscy, a później również jeńcy alianccy.
Miał dużą swobodę poruszania się, to też w momencie zbliżenia się frontu wschodniego bez trudu uniknął ewakuacji.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich, przez dwa miesiące pracował nadal w szpitalu wojskowym, a od stycznia do końca czerwca 1945 roku był ordynatorem oddziału chirurgicznego w  szpitalu Szwedzkiego Czerwonego Krzyża w Pecs.
W lipcu 1945 roku powrócił do Polski, a 1 września objął stanowisko ordynatora chirurgii w Jeleniej Górze.
W tym prowincjonalnym szpitalu na „dzikim zachodzie” dr Rolski stworzył własną szkołę chirurgii. Wyszkolił wielu wspaniałych lekarzy. Pierwsze kroki stawiał tu prof. dr Lech Imieliński, neurochirurg Akademii Medycznej w Gdańsku, stąd wyszedł dr Weiss, wieloletni dyrektor i ordynator Instytutu Rehabilitacji w Konstacinie i wielu innych.
W okresie od 20 kwietnia do 30 listopada pełnił w Jeleniej Gorze obowiązki dyrektora Miejskiego Szpitala im. dra Kostaneckiego, ale władza ludowa nie mogła na tym stanowisku trzymać człowieka, który nie tylko nie należał do partii, ale jego poglądy polityczne były „niewyjaśnione". Był to czas kiedy wszystkim rządziła partia, jednakże w przypadku kwalifikacji chirurgicznych musiała dra Tadeusza Rolskiego pozostawić na stanowisku ordynatora. Jeszcze 30 października 1952 roku poddawany był weryfikacji, upoważniającej do wykonywania zawodu w „społecznych" zakładach służby zdrowia.
On też mimo terroru, umiał utrzymać prawdziwą dyscyplinę, obowiązkowość i odpowiedzialność, nie dopuszczał do żadnych uchybień w pracy, niezależnie od tego, czy ktoś był działaczem związkowym, partyjnym, czy z organizacji młodzieżowych, a za uchybienia w pracy rugał personel tym głośniej im wyższe winowajca zajmował stanowisko i większe miał przewinienie. Gdy zelżał terror ponownie został dyrektorem szpitala.
Zawsze miał uznanie swoich pacjentów za wyjątkową delikatność i dobre traktowanie chorych. Był wszechstronnie wykształconym lekarzem, to też świadomy tego, gdy jego młodszy synek ciężko zachorował, wbrew zasadzie nie powierzył leczenia dziecka innemu lekarzowi, ale sam zajął się jego leczeniem wygrywając wyścig ze śmiercią.
Po wielu latach pracy, nagła choroba wyrwała dra Rolskiego z czynnej służby, został jakby wyrzucony za burtę, niepotrzebny nikomu, zapomniany od ludzi. A co jest szczególnie uciążliwe dla inteligenta, tracił wzrok. Spotkaliśmy się na jeleniogórskim deptaku. Poznał mnie po głosie. Mieszkaliśmy dawniej w jednej kamienicy, przy ulicy haniebnego imienia Marszałka Stalina, czy też może generalissimusa, nie pamiętam już, jakie to tam były dodatki ze strony służebnej partii. Wyraźnie się ucieszył. Rozmawialiśmy tak, stojąc na ulicy bardzo długo, mieliśmy dużo tematów, łączył nas Lwów i wspólna miłość do tego miasta. Słońce świeciło tak samo jak we Lwowie, a przecież tyle lat naszego życia, to już historia Jeleniej Góry. Nie myślałem wtedy, że to już ostatni raz widzę tego wspaniałego człowieka, który był dla mnie cząstką Lwowa i jego legendą. Umarł niedługo potem, 11 lipca 1974 roku. Był odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i wieloma innymi odznaczeniami.
Jak mam przekonać mieszkańców Jeleniej Góry i niegodnych tego miana radnych wielu kadencji, że doktor Tadeusz Rolski nie zasłużył sobie na zapomnienie. Od lat zabiegam o nazwanie jego imieniem ulicy Lipowej, koło domu, w którym mieszkał przez całą służbę mieszkańcom naszego miasta. Przedstawiano mi liczne trudności i koszty z tym związane. A w Paryżu to nie był problem i jest „place de l Etoile - gen. Charles de Gaulle" na którym stoi Łuk Triumfalny, tylko w Jeleniej Górze nie może być ulica Lipowa im. dra Tadeusza Rolskiego.
W Jeleniej Górze pozostał jego młodszy syn, Jerzy Rolski, który jest radcą prawnym. Starszy syn Tomasz Rolski jest profesorem i dyrektorem Instytutu Matematycznego Uniwersytetu Wrocławskiego.

Kapitan Franciszek Szubert

 Urodził się 11 września 1900 roku w Krakowie. Rodzice Jego byli Wiedeńczykami, ojciec Frantz Schubert, był austriackim generałem, umarł stosunkowo młodo około sześćdziesiątki, matka Maria z domu Urbas dożyła prawie stu lat, po mężu brała bardzo wysoką emeryturę, z której w miarę jak stawało się to możliwe, gdy rozluźniała się żelazna kurtyna, przesyłała z Wiednia swojemu jedynakowi do Jeleniej Góry kupę pieniędzy, aby miał z czego żyć na poziomie należnym oficerowi Wojska Polskiego. Franciszek był wychowankiem Szkoły Kadetów księcia Habsburga z Żywca. Niezwykła to była szkoła, tak samo jak niezwykły to był książę, austriackiej cesarskiej krwi.
W tej austriackiej szkole uczono wszystkiego, poczynając od patriotyzmu polskiego, wychowania wojskowego, sprawności fizycznej, polityki, języków i literatury, wiedzy ogólnokształcącej, manier i  elegancji, tańca towarzyskiego, kończąc na wyrabianiu różnych cech, a w szczególności odwagi i honoru. Nie łatwe zadania mieli do spełnienia wychowankowie i trzeba przyznać, że zachowali wierność swojej szkole. Sam książę Habsburg przesiedział drugą wojnę światową w Oflagu, jako jeniec wojenny. Gdy mu Hitler zaproponował awans z pułkownika Wojska Polskiego, na generała niemieckiego, przypomniał mu, że jest jeńcem wojennym. Tak powstał słynny dialog: - Jest książę wolny - A moi koledzy? - Koledzy, nie. - Honor oficerski nie pozwala mi ich zostawić! Do końca wojny pozostał w Oflagu, wykończyła go dopiero Ludowa Ojczyzna.
Nie wiadomo jakby się potoczyły losy Franciszka Szuberta, mógł po służbie w wojsku Piłsudskiego, po skończonej wojnie, powrócić do Wiednia, ale zauroczyło go lwowskie dziewczę, śliczna Jadzia Wernerówna, ona przypieczętowała jego polskość. Pozostał na Ziemi Lwowskiej. Był zawodowym oficerem, miał sportową sylwetkę, sprężystość kroku i elegancję ruchu, które wyróżniały go aż do śmierci.
W 1925 roku otrzymał przydział do Korpusu Ochrony Pogranicza i strzegł wschodniej granicy polskiej przed czerwonym terroryzmem i  infiltracją komunizmu. Rogata polska dusza wychowanka Szkoły Kadetów, własne zdanie, przekonania i trafny krytycyzm nie ułatwiały mu awansu. Dostrzegał wszystkie braki i  niedoskanałości organizacyjne, był przecież świetnie wyszkolonym oficerem. Pozostał „wiecznym” kapitanem. Podczas wojny 1939 roku dostał się do niemieckiej niewoli i przesiedział w Oflagu, aż do wyzwolenia.
Po wojnie odnaleźli się z Jadzią w Jeleniej Górze. Tu, przy ulicy Kilińskiego, w Zjednoczeniu Papierniczym, objął stanowisko Dyrektora Fabryk Nieczynnych, a było tych fabryk na Dolnym Śląsku około pół setki. Trzeba było zabezpieczyć je nie tylko przed rodzimymi szabrownikami, ale przede wszystkim przed Armią Radziecką, która rabowała wszystko, co się tylko dało, jako mienie trofiejne (zdobyczne). Nie było to łatwe zadanie. W tym celu zatrudniał zdemobilizowanych polskich żołnierzy, zaopatrywał ich w broń, tworząc straż przemysłową. Udało mu się uratować prawie wszystkie fabryki papieru na Dolnym Śląsku, które wkrótce rozpoczęły produkcję. Przydały się umiejętności organizacyjne wyniesione ze Szkoły Kadetów. W miarę jak „władza ludowa i nasza partia” opanowywały sytuację, Franciszek Szubert, zaczął być spychany na podrzędniejsze stanowiska, nawet nie wiem, czy znalazł się na liście zasłużonych dla miasta i województwa. Dla przyjaciół, znajomych i podwładnych pozostał zawsze jako kapitan Franciszek Szubert. Zmarł 13 stycznia 1974 roku, a z tęsknoty za nim dwa miesiące później umarła jego wielka miłość, urocza Lwowianka Jadzia z Wernerów Szubertowa.

Ks. prałat Dominik Kostial

  Lwów i Zaolzie od wielu lat łączyły wspólne tradycje przenoszone w obu kierunkach przez wielu mieszkańców tych ziem.
Dominik Kostial urodził się 30.I.1899 roku w miejscowości Dolne Datynie na Śląsku Cieszyńskim. Dziewięćdziesięcioletni szwagier księdza Dominika, Józef Oczko mąż Marty Kostial pisze: „Rolnicza rodzina Kostialów miała 12 dzieci, Dominik był ósmym dzieckiem. Jego matka pochodziła z sąsiedniej wsi, z Szenowa w której była tylko czeska szkoła, a w kościele msze święte odprawiane były tylko po czesku. Matka Dominika była kobietą bardzo religijną. Siedmioro starszego rodzeństwa chodziło do tej czeskiej szkoły. Chłopi w   Dolnych Datyniach wybudowali własną szkołę i   młodsze rodzeństwo poczynając od Dominika chodziło już do polskiej szkoły. Rodzice dbali o wykształcenie dzieci. Dwu synów zostało gajowymi, jeden z nich, najstarszy Antoni pracował u  grafa Larischa. Młody Dominik chciał iść w ślady starszej siostry Elżbiety i  zostać kupcem, praktykował w Ostrawie u żydowskiego kupca, ale przyszedł czas służby wojskowej, został wcielony do tzw. land-szturmów.
W armii austriackiej Dominik dostał się na front włoski. Tam, chyba cudem spotkał się z swoim bratem Antonim, który odnalazł Dominika w fatalnym stanie, zawszonego, głodnego, wycieńczonego trudami wojennymi, niemal bez życia. Antoni zajął się nim, wykąpał go, nakarmił i przebrał w nowy mundur, potem Dominik spał przez 24 godziny.” Nie dał mu Pan Bóg umrzeć, miał dla niego przeznaczone inne zadania.
Po rozpadzie monarchii Austro - Węgierskiej ochotniczo zgłosił się do wojska polskiego i walczył o niepodległość Polski. Brał udział w wojnie polsko - ukraińskiej w Małopolsce Wschodniej oraz w wojnie polsko - bolszewickiej od Warszawy do Wilna pod generałem Żeligowskim. Po wojnie pozostał w  czynnej służbie, w wojsku też zdał egzamin maturalny.
Kilka lat później idąc za głosem powołania wstąpił do seminarium duchownego we Lwowie, następnie na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jana Kazimierza studiował teologię i  filozofię, został wychowankiem znakomitych profesorów i wysokiej miary uczonych, jak ks. Wais (filozof), ks. Umiński, ks. Długosz (historycy), ks. Narajewski (moralista), ks. Szydelski, Stach, Styś i inni. Ci znakomici wychowawcy kształtowali postawę przyszłych kapłanów na miarę potrzeb Kresów Wschodnich tworząc wspaniałą formację duchową, religijną i patriotyczną. Jako mistrzowie słowa olśniewali prezentując bogactwa i  skarby wiedzy, filozofii i  teologii. „W życiu prywatnym, własnym postępowaniem na co dzień byli przykładem dla swoich wychowanków i takimi pozostali w ich pamięci”. (ks.bp. Wincenty Urban)
28 czerwca 1931 roku we Lwowie otrzymał święcenia kapłańskie z rąk Metropolity Lwowskiego ks.arcbpa Bolesława Twardowskiego.
Dwa lata był wikarym w parafii w Buczaczu, uczył religii w szkole powszechnej. Ksiądz Dominik dał się poznać jako kapłan wielkiej ofiarności i serca, a przy tym świetny organizator życia religijnego od podstaw.
Tak było w Byczkowcach i w Petlikowicach Nowych, gdzie wśród ubogich wieśniaków, rozbitych wewnętrznie przez działających tam innowierców (kościoła polsko - narodowego “faronowców”) rozpoczął pracę od budowy materialnych zrębów niezbędnych do działalności duszpasterskiej. Zastał ledwo zadaszone mury kościoła, nieotynkowane z prowizorycznym gontowym dachem, przeciekającym podczas deszczu ludziom na głowy. Przez cztery lata wykończył budowę kościoła, wybudował murowaną plebanię i  budynek gospodarczy. Zadbał o wyposażenie kościoła w sprzęty liturgiczne. Założył bractwa Akcji Katolickiej (Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej, KSM Żeńskiej, KS Mężczyzn, KS Niewiast, Koło Ministrantów). Miał czas dla wszystkich, otaczał opieką biednych i chorych, uczył religii w czterech szkołach w promieniu 8 kilometrów. W  wyniku działalności księdza Dominika innowiercy powrócili do kościoła katolickiego.
W 1938 roku ks.arcbp Bolesław Twardowski powierzył mu we Lwowie kościół parafialny pod wezwaniem Matki Bożej Różańcowej. Kościół znajdował się przy ul. Warszawskiej na Kleparowie, w tej części miasta, która została włączona do Wielkiego Lwowa w 1931 roku, tak bardzo podobnej do ulicy Warszawskiej w Jeleniej Górze. Była to jedna z najbiedniejszych parafii we Lwowie, sięgająca aż pod Hołosko Małe. Do pomocy miał drugiego księdza Emila Kałuskiego.
Podczas okupacji niemieckiej i sowieckiej, prowadził kuchnię dla biednych, żywiąc od 50 do 200 ubogich, współpracował z władzami Polskiego Państwa Podziemnego.
Parafia jego przylegała do getta, ksiądz Dominik przez mur przekazywał Żydom chleb. Otaczał opieką dzieci i młodzież kleparowskiego przedmieścia. Podczas ośmiu lat pracy zaskarbił sobie serca parafian.
Wysiedlony 6 czerwca 1946 roku, wraz z parafianami, przybył do Wrocławia, gdzie z rąk Administratora Apostolskiego Dolnego Śląska ks.infułata Milika objął parafię św. Henryka we Wrocławiu. Zastał kościół w całkowitej ruinie, zorganizował parafię, napływający z całego świata rodacy znaleźli w swoim duszpasterzu ojca i opiekuna ubogich, czuły na biedę i niedostatek, śpieszył z pomocą wszystkim potrzebującym. Organizował kuchnię parafialną oraz otoczył opieką rodziny wielodzietne, a szczególnie osoby chore i zapomniane. Zawsze otoczony był młodzieżą. Do parafii św.Henryka należeli głównie pracownicy kolejowi. Wierni parafianie zachowali księdza Dominika we wdzięcznej pamięci, a na pamiątkę podziękowania za pracę kapłańską i trud przy odbudowie murów świątyni przekazali specjalny dyplom.
14 lutego 1949 roku ksiądz Dominik objął parafię świętych Erazma i Pankracego w Jeleniej Górze. W tym czasie Jelenia Góra miała czterdzieści tysięcy mieszkańców i  tworzyła tylko jedną parafię, w której pracowało pięciu księży.
Niełatwa tu była praca, wśród napływowego społeczeństwa z czterech stron świata, niezintegrowanego, bardziej skłonnego duchowo do tworzenia „Czerwonej Kotliny” wymagająca wielkiego hartu ducha. Na drodze pracy kapłańskiej księdza Dominika stanęło wiele przeciwności, ale zaufał Miłosierdziu Bożemu i zdobył serca swoich parafian dając przykład własnym życiem, swoją serdecznością i łagodnością, skromnością i pobożnością, pokonał przeszkody stawiane przez ówczesne władze. Zawsze był otoczony dziećmi i młodzieżą, było to solą w oku „ludowej władzy”.
W  styczniu 1951 roku, został aresztowany. Siedział trzy miesiące, zarzucano mu kontakty z  podziemiem. Przesłuchiwał go funkcjonariusz UB Chojnacki. Nie ma tego nazwiska na wykazie IPNu. Służba Bezpieczeństwa wywierała naciski na wikariusza kapitulnego, ks. Kazimierza Lagosza, aby odwołał ks. Dominika. Powołano jako następcę ks. Adama Łańcuckiego, ten jednak zorientował się, że macza w tym palce UB i nie przyjął nominacji. Przyjął ją uległy władzom radca kurialny, wizytator nauki religii, ks. Jan Piskorz, który formalnie przez pewien czas był proboszczem, ale ksiądz Dominik pozostał w Jeleniej Górze.
I nawet wtedy, gdy wiek i służba pochyliły jego wysoką postać, gdy odprawiał mszę świętą, swym wojskowym krokiem i postawą przypominał księdza Robaka z Pana Tadeusza.
Przeniesienie przez ks. kardynała Bolesława Kominka, księdza Dominika w stan spoczynku po dwudziestupięciu latach działalności w Jeleniej Górze pozostawił żal w sercach parafian, którym trudno było rozstać się z swoim duszpasterzem. Myślę, że i księdzu Dominikowi trudno było przejść w stan spoczynku i nie osłodził mu losu, otrzymany tytuł honorowego szambelana Ojca Świętego.
Zapewne wpłynęło to na pogorszenie stanu zdrowia. W maju 1974 roku lekarze okazali się bezsilni. Ksiądz Dominik bohatersko znosił cierpienia przez prawie trzy miesiące ciężkiej choroby.
Umarł 17 lipca 1974 roku.
W ostatniej drodze na miejsce wiecznego spoczynku księdza Dominika Kostiala szły nieprzebrane tłumy parafian, krocząc w milczeniu i powadze, parę kilometrów z kościoła na cmentarz parafianie zanieśli trumnęna własnych ramionach. Prowadził ich wspaniały kapłan kresowy ks.bp Wincenty Urban oraz liczni księża z całej diecezji.
Na Jego grobie zawsze palą się znicze i leżą świeże kwiaty. Pozostała po Nim zawsze żywa pamięć. 

Adam Pauli
obrońca Lwowa w 1939 roku

 Mgr inż. Adam Pauli w ostatnich latach mieszkał w Sobieszowie. Był wielkim miłośnikiem przyrody, a w szczególności lasów. Kiedy się z nim rozmawiało odnosiło się wrażenie, że miłość tę wyssał z mlekiem matki, ale z całą pewnością ugruntował ją podczas studiów na Wydziale Rolniczo - Lasowym Politechniki Lwowskiej.
Po studiach pracował w Dyrekcji Lasów Państwowych i  mieszkał w Łucku na Wołyniu.
W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku parokrotnie ogłaszano i odwoływano mobilizację. Ostatecznie 30 sierpnia na murach miasta zawisły na stałe afisze mobilizacyjne. Adam Pauli ubrał mundur i najbliższym pociągiem pojechał do Lwowa.
Pociąg spóźnił się kilka godzin. Na każdej stacji były tłumy odprowadzających, największy lament robiły kobiety Rusinki. We Lwowie zgłosił się do swojej jednostki, którą był 6 Pułk Artylerii Ciężkiej stacjonujący na Wzgórzu Wuleckim. Jako porucznik rezerwy otrzymał przydział do II Dywizjonu z funkcją oficera zwiadowczego. Dywizjon formował się we wsi Glinna Nawaria pod Lwowem.
Mobilizacja ludzi, koni z poboru, sprzętu trwała dość długo, tak, że dopiero 7 września załadowali się do pociągu i wyruszyli późną nocą.
Transport był kilkakrotnie bombardowany, rozkazy się zmieniały, wyładunek nastąpił już pod Jarosławiem. Ze względów bezpieczeństwa w obawie przed nalotami poruszali się przeważnie nocą. Po kilku dniach zaczął się odwrót podczas którego w czasie poszukiwania dróg Adam Pauli ze swoimi żołnierzami stracił kontakt z resztą oddziału. Oddział nie poszedł drogą wytyczoną.
Kiedy Adam Pauli 12 września dotarł do Lwowa, oddziału jeszcze nie było. Oficer mobilizacyjny pułku ostrzegł, że „za opuszczenie" oddziału grozi sąd polowy. Pojechali zatem na poszukiwanie oddziału w kierunku na Złoczów, tu trafili na ślad swojego oddziału, który w tym czasie docierał już do Lwowa.
Spali w polu z głową opartą na siodle, żywiąc się różnie, najczęściej z rozbitych kuchni polowych cofających się oddziałów, a za furaż dla koni Adam Pauli płacił chłopom z własnej kieszeni. W jednej wsi rusińsko - ukraińskiej udało się odebrać od wieśniaków schwytane konie tzw. remonty - młode konie dla wojska z rozproszonego oddziału i wymienić konie bardzo zmęczone po ciągłym marszu.
Słychać było strzały pod Lwowem. Na wzniesieniu nad Ogrodem Jezuickim ustawione były działa pal tzw. popularnie siedemdziesiątki - piątki. Lwów był już otoczony przez Niemców. W lasach podlwowskich Adam Pauli w czasie studiów odrabiał ćwiczenia z tzw. urządzeń lasów, z pomiarów, obecnie przydała się znajomość tych lasów, dzięki czemu przedarli się przez wojska niemieckie do Lwowa i połączyli się z swoim oddziałem, mogło to być 16 lub 17 września.
Niemcy byli pod Lwowem już 12 września, wojska sowieckie pokazały się za rogarką łyczakowską 19 września i zajęły koszary 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich.
W dniach 18 - 20 września Adam Pauli uzbrojony w lunetę nożycową, liczny sprzęt pomiarowy i połączenie kablowe z  dowództwem, które mieściło się na kolonii oficerskiej przy ulicach Oficerskiej i Czereśniowej, zajął punkt obserwacyjny na Wysokim Zamku, skąd miał kierować ogniem polskich dział. Niestety pożary i dymy utrudniały to zadanie.
Na tym stanowisku spotkał się z gen. Marianem Januszajtisem, który usiłował przeciwstawiać się kapitulacji i organizował zaciąg ochotniczy do dalszej obrony.
Dowodzący obroną Lwowa gen. Władysław Langner zadecydował o poddaniu Lwowa dowództwu Czerwonej Armii.
Ostatni rozkaz nakazywał wszystkim oficerom zgłoszenie się 22 września w piątek o godz. 1500 pod Komendą Okręgu Korpusu Nr 6. Mówiło się, aby zaopatrywać się w cywilne ubrania.
Adam Pauli był świadkiem jak jakiś człowiek z opaską czerwoną na ramieniu podszedł do żołnierza sowieckiego, wskazał na oficera policji i ów żołnierz zastrzelił tego oficera.
W innym miejscu stary, garbaty Żyd całował po rękach sowieckiego żołnierza, który z obrzydzeniem go odtrącał. Po dłuższym czasie uformowano kolumnę oficerów i poprowadzono w górę na Łyczaków.
Po drodze słychać było strzały rewolwerowe, niektórzy oficerowie i podchorążowie nie wytrzymali nerwowo i popełnili samobójstwo. Za rogatką zrobiono rewizję, podczas której zabrano Adamowi Pauliemu latarkę. Pierwszy nocleg wypadł w  Zakładach Tytoniowych w Winnikach, pozwolono komitetowi kobiet na ugotowanie zupy. Na czwarty dzień załadowano kolumnę około 1200 osób do pociągu, który ruszył w kierunku na Tarnopol.
Transportowi temu towarzyszyła grupa około pięćdziesięciu kobiet, żon oficerów, których dalszy los nie jest znany. Prawdopodobnie zostały zamordowane w lasach koło Kijowa.
Z nieznanych powodów transport został skierowany do Stanisławowa. W Stanisławowie mieszkali rodzice Adama Pauliego. Adam Pauli zawiadomił znajomego kolejarza, Bazylego Kuzio.
Dla uśpienia czujności żołnierzy sowieckich pilnujących jeńców i nie podejrzewających podstępu „ludzi pracy”, kolejarze tak długo przetaczali wagony, pod pozorem usuwania usterek hamulców odczepiali wagony i do znudzenia przetaczali je po terenie całego dworca, aż udało im się wyczepić jeden wagon z którego wypuszczono wszystkich jeńców i wkrótce w roboczym ubraniu z bańką w ręce, jakby ze służby, Adam Pauli opuścił transport.
W transporcie był również Żyd w stopniu majora, nazywał się [Ignacy?] Schrage, był już na emeryturze, {miał około 72 lata] nie podlegał mobilizacji, przyszedł spełnić swój żołnierski obowiązek. Został zamordowany w Starobielsku.
Adam Pauli zamierzał przejść na Węgry, ale zanim wyleczył ropień na nodze powstały z długich marszów bez zdejmowania butów, już granica została odpowiednio obsadzona i przejście stało się niemożliwe.
Zaczęła się okupacja. Najmniejsze próby organizowania ruchu oporu były natychmiast likwidowane przy pomocy miejscowych Żydów i Ukraińców. Codziennie wyłapywano wielu uciekinierów usiłujących przejść przez zieloną granicę.
Aby uniknąć aresztowania Adam Pauli nie przyznał się do zawodu i podjął pracę robotnika leśnego, ale gdy któregoś dnia „zniknął” naczalnik lesopunkta, otrzymał propozycję nie do odrzucenia - „ty budiesz naczalnikom”. Pomogło mu to, na całe szczęście na krótko, zapoznać się z sowieckim więzieniem.
Podczas okupacji niemieckiej podejmował różne prace, był robotnikiem fizycznym, bileterem w kinie, kreślarzem na kolei i  znowu robotnikiem transportowym przy wyładunku i załadunku wagonów zaopatrzenia wojskowego, siano, owies, żywność. Oprócz nędznego wynagrodzenia można było coś ukraść i jakoś się przeżywało najtrudniejszy okres głodu.
27 lipca 1944 roku do Stanisławowa wkroczyli sowieci, znowu zmieniły się warunki i zagrożenia. A potem zaczęło się wysiedlanie nazywane „repatriacją”. Mieszkanie państwa Paulich (rodziców Adama) upatrzył sobie sowiecki lekarz i jak mógł „pomagał", aby przyśpieszyć ich wyjazd. 7 listopada 1945 roku opuścili Stanisławów i „już” po 22 dniach podróży przemarzli i wygłodniali dotarli do Oleśnicy.
W tym czasie praca w leśnictwie nie była bezpieczna, w  lasach ukrywały się niedobitki wojsk hitlerowskich i wielu leśniczych ginęło bez śladu. Adam Pauli rozpoczął pracę w  Bierutowie koło Oleśnicy na stanowisku adiunkta, ale już w  sierpniu 1946 roku objął nadleśnictwo Pokrzywno koło Polanicy Zdroju.
Warunki były fatalne, nadleśnictwo rozszabrowane, brak narzędzi, brak ludzi do pracy, dużo złodziei. Niemcy pozostawili około pięćdziesięciu tysięcy metrów kubicznych ściętego drewna iglastego w korze - idealna, wielka wylęgarnia groźnego szkodnika kornika - drukarza. Liczono na pomoc wojska, ale MON nie wyraził zgody. Zgłaszali się pracownicy najemni, pobierali narzędzia, ubrania i zaliczki na wyżywienie, zostawiali na zastaw legitymacje najczęściej partyjne i znikali. Uzyskanie mniej więcej poprawnego stanu higieny lasu zajęło trzy lata.
1 kwietnia 1951 roku Adam Pauli sprzeciwiając się rabunkowej gospodarce lasów, musiał oddać swoje nadleśnictwo nowemu szefowi z awansu społecznego według reguł znanych mu już z sowieckiej okupacji w Stanisławowie i został przeniesiony do Sobieszowa. Jak przystało na inżyniera na stanowisko technika budowlanego.
Budował mostki, przepusty, drogi w lesie. Potem awansował na kierownika budowy, referendarza, starszego inspektora i  zastępcę kierownika zespołu składnic, aż do emerytury w 1975 roku. Las jest jego wielką pasją, bowiem las to powietrze, las to woda, i las decyduje o zmianach klimatu. {efekt cieplarniany]
Człowiek może wpływać na życie lasu dbając o jego higienę, może chronić las przed klęską wiatrołomów, przed pożarami oraz przed szkodnikami. Człowiek może też las niszczyć przez bezmyślną gospodarkę.
Swoją troską o las Adam Pauli dzielił się w Lidze Ochrony Przyrody wygłaszając pogadanki dla młodzierzy. Obecnie Liga Ochrony Przyrody zamiera, widocznie nie dostrzegana jest potrzeba podnoszenia kultury, świadomości i zrozumienia korzyści płynących z wartości lasów, nie tylko z ich eksploatacji. 

Ks. prałat Michał Banach

  Urodził się 29 września 1897 w Kopyczyńcach na Podolu, gdzie ukończył szkołę elementarną, odpowiadającą obecnej szkole podstawowej. Do gimnazjum chodził w Tarnopolu i we Lwowie, tu w 1917 roku zdał egzamin maturalny.
Studia teologiczne odbył na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. 29 czerwca 1921 roku przyjął święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa Józefa Bilczewskiego. Był świadkiem zamachu na marszałka Józefa Piłsudskiego we Lwowie, z podziwem dla marszałka, na którego huk strzału nie zrobił żadnego wrażenia.   W latach 1921 - 1923 był wikarym i katechetą w Baryszu. Następnie do 1927 roku był wikarym i ceremoniarzem katedralnym we Lwowie, po czym dwa lata działał w kościele św. Anny i w końcu osiadł jako wikariusz w kościele św. Elżbiety, tym samym, którego wieże są zwiastunem bliskości Lwowa, który kiedyś służył lwowskim kolejarzom, a obecnie został zawłaszczony przez nowych mieszkańców Lwowa, jako cerkiew św. Olgi.
Ksiądz Banach dał się tu poznać jako doskonały organizator szeregu uroczystości religijnych oraz moderator Sodalicji Mariańskiej. Pod jego opieką rozwinął się wspaniały chór w  którym śpiewali również moi koledzy między innymi Ryszard Hubisz i piękny tenor Jan Kiraszczuk, zamieszkały do śmierci w  Jeleniej Górze.
Jako pedagog zyskał sobie miłość młodzieży i wieloletnią przyjaźń kolegów nauczycieli. Był katechetą w Szkole Handlowej i Gimnazjum Kupieckim Towarzystwa Szkoły Handlowej przy ul.Franciszkańskiej, obok jedynej we Lwowie cerkiewki prawosławnej. W tym czasie dyrektorem szkoły był dr Karol Zagajewski, ojciec profesora Politechniki Śląskiej w Gliwicach, Tadeusza Zagajewskiego, dziadek znanego dziś pisarza Adama Zagajewskiego.
W szkole tej uczyli znani ludzie, między innymi: posłanka Maria Jaworska, polonistka, działaczka społeczna o szerokich horyzontach i pięknej duchowości, niezwykle zasłużona dla społeczeństwa lwowskiego, Piotr Józef Hausvater, germanista, pierwszy skrzypek filharmonii lwowskiej, autor wielu prac, również scenicznych, późniejszy twórca teatru polskiego, który istnieje do chwili obecnej, Szczepan Zimmer, wybitny humanista, autor pracy opiewającej zasługi Wrocławia dla kościoła i kultury polskiej u schyłku średniowiecza, po wojnie stale zamieszkały w Stanach Zjednoczonych, zabrakło dla niego miejsca w PRL-u, tak samo jak dla Marii Jaworskiej, która dożyła swej starości we Lwowie, pod sowiecko - ukraińską okupacją, wybrała to od spotykania się z Gomułką i innymi lwowskimi komunistami zaprzedającymi Polskę Stalinowi.
W tej szkole uczyła też moja mama, Janina Bulzacka oraz jej siostra Romualda Kuss -Spasowska, a parę uczennic ze Lwowa po wojnie zamieszkało w Jeleniej Górze. 2 kwietnia 1929 roku ksiądz Banach dał ślub moim rodzicom w kościele św. Antoniego na dolnym Łyczakowie.
Ksiądz Banach był katechetą również w sławnym Gimnazjum Żeńskim im. Zofii Strzałkowskiej oraz w VII Gimnazjum Państwowym (męskim).
Ksiądz Michał Banach był kapelanem Korporacji Akademickiej “Constantia Leopoliensis". W korporacji tej był filistrem, tak nazywano członków, ktorzy nie są już studentami.
W pracy społecznej pełnił funkcję sekretarza Towarzystwa Wzajemnej Pomocy Kapłanów dla czterech diecezji Małopolski, (lwowskiej, przemyskiej, tarnowskiej i krakowskiej) kierując administracją jego majątku i zarządzając “Księżówką” w  Worochcie. W czasie wojny pod okupacją niemiecką i  sowiecką brał udział w tajnym nauczaniu. W 1945 roku, po wysiedleniu ze Lwowa zamieszkał w Opolu, nadal pracując jako katecheta gimnazjalny, jednocześnie pełnił funkcję wizytatora nauki religii. W latach 1952 - 1954 był wikariuszem generalnym w Opolu.
W 1957 roku przeszedł na emeryturę. Mimo dwunastu lat spędzonym w Opolu, czuł się tu nie najlepiej, tęsknił za Lwowem i może dlatego przez dwadzieścia lat, każdej zimy meldował się w Jeleniej Górze w domu dra Zbigniewa Domosławskiego, pod opiekę swojej siostry Izabeli z Banachów Domosławskiej. Przy tych okazjach odwiedzał swego przyjaciela, a naszego proboszcza księdza Dominika Kostiala.
W kościele pod wezwaniem św.św. Erazma i Pankracego odprawiał Mszę Świętą dla Lwowiaków i zawsze pamiętał o odwiedzeniu moich rodzicach.
Brałem udział w tych rozmowach, słuchając opowieści lwowskich, wtedy mogłem ocenić jego erudycję i poznać rozmaitość zainteresowań. Był też życzliwym krytykiem moich wierszy.
Studiowanie filozofii rozwinęło jego wrodzone zdolności humanistyczne. Pozostawił po sobie liczną puściznę literacką, kilkadziesiąt artykułów drukowanych przed wojną najczęściej w  Gazecie Kościelnej, a po wojnie w Katoliku, Gościu Niedzielnym i Słowie Powszechnym. Jego książka pt.: ”Szli Święci przez Polskę” miała dwa wydania. Na szczególną uwagę zasługują artykuły pt.: „Ks. Aleksander Skowroński w walce o  prawa dla ojczystego języka na Opolszczyźnie” oraz „Ks. Aleksander Skowroński pomnikowa postać Opolszczyzny”.
W maszynopisach w Archiwum Archidiecezjalnym we Wrocławiu znajduje się praca pt.:„Pamięci Arcypasterza Halickiej Stolicy Józefa Bilczewskiego”, a  w  Ossolineum: „Spotkania pod lwowskim niebem”, „Po 22 latach znowu we Lwowie”, „Wspomnienia” oraz monografia kościoła św.Elżbiety. Wiele jego wierszy nie doczekało się nigdy publikacji. Pisał również pieśni religijne.
Zmarł 25 listopada 1977 roku, został pochowany na nowym cmentarzu w Opolu. 

W mrokach lwowskiej katedry 

Sześćset lat temu kładł kamień węgielny
Pod tę świątynię król Kazimierz Wielki /1370 r./
Z Piastów był rodu, król wielki i dzielny,
Mistrzów sprowadzał, architektów wszelkich,
      Z czerwonej cegły gotycka świątynia
      Miała w swym wnętrzu trzydzieści ołtarzy;
      Cmentarnym murem była otoczona,
      Lwowski mieszczanin ofiarami darzył.
Z Halicza przeniósł tu swoją stolicę,
Błogosławiony potem, Jakub Strzemię /1409 r.- /1411?/
Przez wieki czczono w niej Bogurodzicę,
Maryjne miała ta świątynia Imię.
      Przed Matki Boskiej Łaskawej obrazem
      Król Jan Kazimierz słynne śluby składał /1656 r./
      Królowej Polskiej Korony zarazem
      Znamię ze łzami uroczyście nadał.
Przez tejże Matki Łaskawej obronę
Doznał niezwykłej opieki niebieskiej /1672 r./
Z ciężkiej niemocy cudem uzdrowiony,
Lew Lechistanu, Jan III-ci Sobieski.
      Dzisiejszy zaś wystrój katedry lwowskiej
      Steranej wojną, pożarami, czasem,
      Dał arcybiskup Wacław Sierakowski /1765 - 1772 r./
      Jej przebudowy był on mecenasem.
Kamień sprowadzał ze słynnej Trembowli,
To znów z Konkolnik zwożono marmury,
Nowe oblicze powstało budowli,
Gdy wzbogacono i wzmocniono mury. 
      Ten Domagalewiczowskiej Madonny
      Obraz, gdy został ukoronowany /1776 r./
      W Głównym Ołtarzu jasno oświetlony,
      Czcił cały naród, czciły wszystkie stany.
Dziś osiem kaplic tę świątynię wieńczy,
Są epitafia, nagrobki, obrazy,
Renesans, barok, empir w nich się wdzięczy,
Sakralnej sztuki bezcenne okazy.
      Lecz któż dziś zliczy arcydzieła owe,
      Dłuta, czy pędzla, lub architektury
      Lwowskiej katedry, tak stare, jak nowe,
      Jakie dziś kryją te dostojne mury?
Kto wspomni dzisiaj te słowa natchnione,
Jakich słuchały rozmodlone tłumy,
Które padały z żelaznej (złoconej) ambony,
W latach potęgi, rozpaczy, czy dumy?
      Te modły, płacze i ludzkie westchnienia
      Żyją w tych murach, jak gdyby zaklęte ...
      W nich to budziły się ludzkie sumienia,
      Więc żyjcie, trwajcie mury - przez wieki - święte ...

Opole, lipiec 1970 r.                                    X.Michał Banach

Zygmunt Kniżatko 

  Zygmunt Kniżatko urodził się w maju 1922 roku, nie przeszkodziło to jemu w wstąpieniu na ochotnika do Wojska Polskiego we wrześniu 1939 roku.
Służbę wojskową pełnił w 2-gim Baonie 48 pułku piechoty w Stanisławowie, który ochraniał obiekty państwowe przed napa-dami terrorystycznymi niemieckiej “V-tej Kolumny”. 18 września razem z wojskiem przeszedł na Węgry, gdzie przebywał w obozie internowanych w H`o`gyesz.
Już w grudniu uciekł z kolegami do Budapesztu, tam zaopatrzony w lewe dokumenty wyruszył przez Jugosławię, Włochy do Francji. Otrzymał przydział wojskowy do Oddziału Rozpoznawczego Drugiej Dywizji Strzelców Pieszych początkowo w Bressuire, a następnie w Parthenay. Zanim wyruszył na front odbył szkolenie, podczas którego wizytował wojsko gen. Władysław Sikorski.
Chrzest bojowy przeszedł pod Port sur Saone, a następnie pod Vesoul, Besancon brał udział w osłonie odwrotu wojsk francuskich z Linii Maginota.
20 czerwca 1940 roku dostał się do niewoli niemieckiej i przewieziony został do Stalagu XVII B w  Krems nad Dunajem. Jako jeniec wojenny otrzymał numer 32247. Myśl o ucieczce nie dawała mu spokoju. Do trzech razy sztuka, dwa razy go złapano.
W liście od ojca dowiedział się, że Julian Olszewski, który uciekł przed rokiem dotarł do Stanisławowa.
Na wiosnę 1942 roku zgłosił się ochotniczo do pracy. Przewieziono go do Fabryki Dykty w Orth nad Dunajem.
Tu wraz z trzema kolegami, (z Zygmuntem był kolega Wencel ze Stanisławowa oraz dwu marynarzy ze statku ms ”Piłsudski”), przygotowali sobie cywilne ubrania i w czerwcu 1942 roku rozpoczęli ucieczkę do domu.
Po dwu nocach doszli do granicy słowackiej. Granica przebiegała wzdłuż rzeki Morawy.
Podczas przepływania rzeki rozdzielono rzeczy na dwie części, wtedy okazało się, że nie można jej przejść wpław, a marynarze nie umieją pływać.
Ponieważ już świtało musieli poczekać do następnej nocy, aby pójść wzdłuż rzeki w  kierunku ujścia do Dunaju w poszukiwaniu łódki. Następnej nocy znaleźli łódkę i przepłynęli do Słowacji.
Po trzech dniach wędrówki wpadli na terenie, na którym wojsko słowackie robiło obławę szukając zrzutu partyzantki sowieckiej. Zostali przewiezieni do Bratysławy, gdzie po licznych przesłuchaniach zrobiono im fotografie i wymierzono miesiąc aresztu za nielegalne przekroczenie granicy.
Słowacy, przestrzegając prawo międzynarodowe jeńców wojennych, nie wydali ich Niemcom, chcieli ich się pozbyć, to też po odbyciu kary zostali przewiezieni nad granicę węgierską i  pouczono ich w którym miejscu mogą przejść na Węgry.
Po namyśle postanowili jednak iść do Polski. Niedaleko Trnawy zostali ponownie złapani, stąd po kilku dniach, z aresztu do aresztu, poprzez Trenczyn, Żylinę, Rużomberok, Poprad zostali oddani w ręce granatowej policji w Muszynie. Zygmunt i  Wencel zostali prze-wiezieni do Krynicy, skąd znowu udało się im uciec, tym razem już szczęśliwie do Stanisławowa.
Marynarze niestety po przesłuchaniu w No-wym Sączu na gestapo zostali odstawieni do obozu.
W Stanisławowie Zygmunt Kniżatko wstąpił do AK, otrzymał “Ausweis" i zaświad-czenie pracy z dobrej “firmy” zajmującej się skupem skór surowych, co umożliwiało mu swobodne poruszanie się po całym powiecie. Razem z nim działali dwaj bracia Smeta-niukowie, Paweł Antoń-czyk i jeszcze jeden, którego nazwisko zatarło się w pamięci. Do ich zadań należało zdobywanie broni, naprawa oraz dostarczanie broni i amunicji Polakom zagrożonym przez ukraińskie bandy UPA. Znaczną pomoc w tej działalności otrzymywali ze strony wojska węgierskiego.
Po odpoczynku w domu i wyrobieniu nowych dokumentów, ze względu na obawę rozpoznania go w Stanisławowie, pojechał do Lwowa.
We Lwowie przy ulicy Zielonej podjął pracę w Fabryce Mebli.
W listopadzie 1944 roku, zagrożony aresztowaniem, rozpoczął służbę w 10 dywizji Piechoty Ludowego Wojska Polskiego, z którą przeszedł cały szlak bojowy do Berlina, zakończony w maju 1945 roku w Jeleniej Górze.
W 1948 roku przeszedł do cywila.
Przez dwa lata prowadził jako współwłaściciel prywatny warsztat samochodowy, następnie pracował jako mechanik w  Zakładach Mięsnych, a od 1952 do 1965 roku był taksówkarzem.
Później pracował w CPN-ie i PZM-ocie, aż do emerytury w  1983 roku.
Jako Pionier Jeleniej Góry został czynnym członkiem Klubu przy Towarzystwie Przyjaciół Jeleniej Góry.
Za działalność tę otrzymał odznakę “Za zasługi dla Województwa Jeleniogórskiego”.
Został odznaczony za udział w Wojnie Obronnej 1939 roku, otrzymał medal za Odrę, Nysę i Bałtyk, medal Zwycięstwa i  Wolności oraz medal za Udział w Walkach o Berlin, posiada Odznakę Grunwaldzką i Medal Rodła oraz liczne dyplomy. Dosłużył się stopnia kapitana.
Jest Kombatantem Wojennym Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, Ludowego Wojska Polskiego i  Kombatantem Francuskim.

Kazimierz Seroiszka
obrońca Lwowa w 1918 roku

Kazimierz Seroiszka urodził się we Lwowie, 26 listopada 1901 roku, przy ul. Bartosza Głowackiego, boczna Gródeckiej. Była to dzielnica lwowskich batiarów wyróżniających się szczególną odwagą, tam urodził się Szczepko przyjaciel Tońka. Pod zaborem austriackim, Kazimierz był uczniem Keiserliche und Königsliche Zweite Realschule, czyli Szkoły Realnej nr 2, przy ul. Szumlańskich, koło cerkwi św. Jura. (odpowiednik dzisiejszego gimnazjum i liceum matematyczno fizycznego).
Nieletni Kazimierz Seroiszka wcześnie zaczął walkę o  niepodległość Polski, uciekł ze szkoły do legionów Piłsudskiego, ale po kryzysie przysięgowym nie śpieszno mu było iść za druty. Zwiał z powrotem do Lwowa.
Już 31 października 1918 roku wisiały nad Lwowem ciężkie chmury. Austria się rozpadała, Polacy w wojsku austriackim ugrzęźli gdzieś na froncie we Włoszech, a do Lwowa napływały dobrze uzbrojone jednostki ukraińskie armii austriackiej. Gorączka ogarniała batiarów i młodzież szkolną. W okolicy Dworca Głównego, w domkach kolejowych, zawrzało, »co to Ukraińcy pchają się do naszego Lwowa«. Zjawili się tu kapitanowie Zdzisław Tatar Trześniowski i Mieczysław Boruta Spiechowicz i zebrali garstkę młodzieży, wśród nich Kazimierza Seroiszkę, razem około trzydziestu chłopaków do Szkoły Sienkiewicza, aby organizować obronę Lwowa.
Śmieszna to była wojna. Nikt nie spodziewał się zamachu ukraińskiego na Lwów, ponieważ Rusinów - Ukraińców mieszkało tu niewielu.
Rankiem 1 listopada 1918 roku Lwów obudził się pod panowaniem ukraińskim, wtedy łatwo było zdławić obronę Lwowa. Takich grupek, jak w Szkole Sienkiewicza, było we Lwowie zaledwie kilka. Z jednej strony stało zorganizowane wojsko ukraińskie, z drugiej właściwie dzieci i młodzież, kobiety i starcy. Jednak Ukraińcy nie umieli ocenić swojej sytuacji. Zdawało im się, że już wygrali.
Z samego rana Ukraińcy zaatakowali Szkołę Sienkiewicza, ale jej nie zdobyli, atak został odparty. Siły polskie rosły, napływali ochotnicy, coraz więcej było chłopaków w szkole, walczyli akademicy, młodzież szkolna i batiary (ulicznicy) najwięksi polscy patrioci. Potrzeba było broni i amunicji.
Kazimierz z kolegami wybrali się po broń do magazynów na Dworzec Czerniowiecki. Magazyny wojskowe były dobrze zaopatrzone, dla wojska musiało być wszystko od żywności po mundury, broń i amunicję. Jak na śmiech nawet nie były specjalnie pilnowane, jakby Ukraińcy nie wiedzieli o ich istnieniu. Pozwoliło to na niezłe wyposażenie obrońców ze Szkoły Sienkiewicza.
Dzień po dniu zwiększał się obszar kontrolowany przez Polaków, nawiązywano łączność z sąsiadami. Przez 11 dni walczył Kazimierz na odcinku od Szkoły do Politechniki i Dworca Głównego. Przybywali też fachowcy z Politechniki i Zakładów Kolejowych.
I wkrótce obrońcy mieli pociąg pancerny... PP3 - “Lis Kula”. (ppłk. Lis Kula miał niewiele ponad dwadzieścia lat, zginął na wojnie w 1920 roku) Kazimierz Seroiszka otrzymał przydział do tego pociągu, który spełniał zadanie zabezpieczania wypadów za miasto po żywność, dla głodujących mieszkańców Lwowa.
Załoga pociągu składała się z 280 ludzi, każdy miał karabinek, a  w pociągu było zamontowanych 36 karabinów maszynowych. Przed pociągiem pchany był wagon zabezpieczający przed minami, do pociągu podłączono wagony towarowe na ziemniaki, zboże i  mięso.
Podczas kolejnej takiej wyprawy pociąg stanął w Basiówce. Doświadczony już wiarus, kapral Kazimierz Seroiszka wyruszył na czele 26 chłopaków do Obroszyna, patrzy, a tu na nich idzie tyraliera. Kazimierz krzyknął: “kto idzie” i usłyszał: “swoi, chodźcie do nas”, czyżby to była odsiecz z Krakowa?, ale wiatr doniósł szept: “szcze ne strilajte”, więc dał rozkaz: ostrzeliwujemy się i wycofujemy pod zbawczą opiekę naszego pociągu. Kazimierz przykląkł, wali ze sztucera, chłopcy też strzelają, Ukraińcy padli na ziemię, chłopcy odskakują do Basiówki i wtedy poczuł .. trzask po kładce karabinu i  kula przeszła jakoś tak, jakby uderzył się łokciem, karabin wypadł z ręki, krew trysnęła aż na piersi, na koszulę, padł na ziemię, został sam, pierwsza rana, mówi: »człowiek przestraszył się trochę«. Po chwili podeszli Ukraińcy, a ich dowódca okazał się kolegą Kazimierza ze Szkoły Realnej, nazywał się Strokaty. Zobaczył, że Kazimierz jest ranny, a pierś zalana krwią, obiecał mu przysłać sanitariuszy, ale wcześniej wrócili koledzy wzmocnieni załogą pociągu i zabrali go do szpitala we Lwowie.
22 listopada Lwów był już wolny, ale w Małopolsce Wschodniej walki jeszcze trwały do początków lipca 1919 roku. Po wyjściu ze szpitala Kazimierz Seroiszka powrócił do wojska, brał udział w wojnie 1920 roku, ale już w służbach kwatermistrzowskich, ponieważ był kontuzjowany.
Po zakończeniu wojny w niepodległej Polsce, z kontuzją ręki Kazimierz Seroiszka powrócił do szkoły, po zdaniu matury studiował razem ze swoim kolegą Moszorą, na Politechnice Lwowskiej na Wydziale Leśnym . Ojciec Moszory, dyrektor poczty przekonał studentów do zmiany zainteresowań i do zawodu pocztowca. Praca w leśnictwie była słabo płatna, o pracę nie było łatwo, na początku trzeba było pracować daleko na Białostocczyźnie, a na poczcie czekała ich błyskotliwa kariera.
Kazimierz Seroiszka był solidnym pracownikiem, wkrótce został kierownikiem ambulansu pocztowego, jeździł na trasie do Rumunii, bardzo dobrze zarabiał. Awansował. Rok 1939 zastał go na stanowisku naczelnika poczty w Borszczowie. A potem przez Rumunię, Francję do Wielkiej Brytanii, gdzie był głównym kwatermistrzem w obozach wojskowych w Szkocji, dosłużył się stopnia majora.
Po wojnie wrócił do Polski, choć nie do swojego Lwowa. Trudne to były czasy. Znajomy z Anglii, porucznik lotnictwa dał mu fałszywą legitymację, przedwojenną PPS i w ten sposób uchronił go przed aresztowaniem i prześladowaniami. A gdy partie się “zlały", automatycznie został członkiem PZPR. Jak to się stało, że nie wyrzucili go z tej partii, trudno powiedzieć czemu to zawdzięczał, czy to z powodu swego “proletariackiego” pochodzenia, czy też po prostu czuwała nad nim opieka Boska, nie pasował do tej partii, stale wytykając jej wszystkie nieprawości. Jedynym efektem był ciągły awans, tylko w przeciwnym kierunku. Na początku był kierownikiem poczty w miasteczku powiatowym na Dolnym Śląsku, a potem na coraz niższym stanowisku.
Dożył czasów, w których jego talent narratorski mógł służyć Rodakom w Towarzystwie Miłośników Lwowa, jeszcze w uszach nam brzmi jego klasyczny lwowski bałak towarzyszący opowiadaniom o polskim Lwowie, w których ujawniał się jego wielki temperament i  gorąca miłość Ojczyzny.
W październiku 1990 roku otrzymał awans na stopień podpułkownika rezerwy i Krzyż za Udział w Wojnie 1918 - 1921. Walką i pracą jednakowo służył wschodnim i zachodnim ziemiom polskim.
Zmarł 22 lutego 1991 roku i pochowany został na cmentarzu w  Jeleniej Górze, żegnany przez Kombatantów i kompanię honorową Wojska Polskiego.

                              “Śpij Kolego w ciemnym grobie,
                              niech się Polska przyśni Tobie
                              i nasz kochany Lwów.”

Juliusz Jaszczuk

  Na początku pierwszej wojny światowej, kiedy wojska rosyjskie odnosiły sukcesy na froncie austriackim, urzędnicy państwowi w Galicji Wschodniej byli ewakuowani i “uciekali” do Wiednia. Wojska rosyjskie wkroczyły do Lwowa we wrześniu 1914 roku i okupowały Lwów ponad dziewięć miesięcy, czas wystarczająco długi, aby w stolicy Austrii urodziło się lwowskie dziecko.
Juliusz Jaszczuk urodził się w Wiedniu 18 lutego 1915 roku. Jego ojciec był kierownikiem państwowej szkoły powszechnej, a  matka nauczycielką. Naukę rozpoczął w Sokalu, potem w  Jaworowie i Buczaczu, gdzie ukończył siódmą klasę. Zmiany miejsca zamieszkania zapewne zrodziły zamiłowanie do turystyki. Od najwcześniejszych lat dzielił swój wolny czas na dwie pasje, książki i sport.
W 1935 roku ukończył we Lwowie prywatne Seminarium Nauczycielskie im.B.Prusa. Uczyli tu sławni ludzie, jak polonista Lewicki, który był po wojnie rektorem szkoły filmowej w Łodzi, oraz wielu innych znanych autorów podręczników szkolnych (Lewicki - matematyk, Stachy - fizyk, Blausztain - psycholog, Starościakowa - dyrektorka). Lwów był wielkim ośrodkiem sportowym, już od najmłodszych lat Juliusz był związany z różnymi klubami, grał w piłkę nożną w juniorach w klubie “Lwowianka”, próbował swoich sił w boksie i w tenisie, w słynnym lwowskim klubie “Czarni”, pasjonował się zapasami, studiując wiele książek z tej dyscypliny sportu, ale największe osiągnięcia miał w kolarstwie wyczynowym i w szachach.
Kolarstwo uprawiał w “stajni” Zalewskiego, znanego fabrykanta rowerów w towarzystwie lwowskich mistrzów kolarstwa takich jak Szczotka, bracia Frosowie, Lenczyk. Po ukończeniu Seminarium odbył rok służby wojskowej w 19 PP “Obrony Lwowa” i otrzymał angaż do pracy w szkole daleko na Wołyniu. Już wtedy nie wyobrażał sobie życia bez Lwowa. Z braku możliwości pracy nauczycielskiej, zmienił zawód, podjął pracę w ZUS–ie przy ul.Brajerowskiej, (przy której mieszkał Stanisław Lem). Był trzykrotnym vice–mistrzem szachowym Lwowa, wśród takich mistrzów jak olimpijczyk mgr Franciszek Sulik, red. Henryk Friedman, Gorstenfeld, Izaak Szächter. Prezesem Rady Naczelnej Polskiego Związku Szachowego był gen.broni Kazimierz Sosnkowski. 18 grudnia 1938 roku Juliusz Jaszczuk mimo młodego wieku w uznaniu dla jego zdolności organizacyjnych został wybrany przez Walny Zjazd na prezesa Lwowskiego Okręgowego Związku Szachowego, jego zastępcami zostali inż.H.Pulkrabek i J.Szczygieł. We Lwowie ukazywało się kilka czasopism szachowych. (“Miesięcznik Szachowy”, “Szachy”, “Szachista”, “Przegląd Szachowy”) Polska przed wojną była szachową potęgą, zawsze mieściła się w pierwszej trójce, a w 1936 roku zdobyła pierwsze miejsce na olimpiadzie. Drużyna pana Juliusza była pięciokrotnym mistrzem Lwowa. (każda drużyna miała dziesięciu zawodników)
Szczęśliwe lata przerwała wojna rozpętana przez Niemcy i  Związek Sowiecki. Lwów przez dziesięć dni bronił się zwycięsko przed Niemcami, dopiero 22 września 1939 oddał się w ręce fałszywych “przyjaciół”. Juliusz Jaszczuk nie miał zamiaru iść do niewoli, przebrał się w cywilne ubranie i nie wierząc w możliwość przedarcia się do Rumunii pozostał w domu, jako swój batiar, pod opieką porządnego dozorcy, który zawsze ostrzegał go przed zainteresowaniami NKWD. Mimo wojny w 1940 roku wziął w kościele O.O.Bernardynów planowany od kilku lat ślub , a po roku urodziła się pierwsza córka Barbara. Cały swój wysiłek poświęcił dla zdobywania żywności, bowiem głód zaglądał do wszystkich domów, był młody, obrotny i sprytny, umiał wyżywić swoją rodzinę, również niósł pomoc swoim nauczycielom.
W 1941 roku skończyła się przyjaźń Hitlera i Stalina, we Lwowie zmienił się okupant, zmieniły się warunki. Zaczęły się łapanki uliczne i wywożenie na roboty do Niemiec. Juliusz Jaszczuk już był w obozie przejściowym na Janowskiej, ale przy pomocy kolegów udało mu się uciec. Na lewych dokumentach działał w Polskim Komitecie Opieki, kupował po wsiach żywność, jego działalność zwróciła uwagę banderowców, którzy robili na niego zasadzki, jednak i tu miał przyjaciół, którzy nie pozwolili mu zginąć. Koledzy Władysław Wład, wspaniały radiotechnik i Bronisław Fałat wciągnęli Juliusza do AK. Jego odwaga i skłonności do ryzyka przyczyniły się do powierzenia mu funkcji kuriera na trasie Lwów - Warszawa. Bronisław Fałat artysta malarz wykorzystywany był do produkcji fałszywych dokumentów, były to istne arcydzieła, przy ich pomocy Juliusz odbywał swoje ryzykowne podróże, przechodząc w pociągach wiele kontroli gestapowców.
Zmieniła się okupacja, żołnierzom AK paliła się ziemia pod nogami, Juliusz postanowił wyjechać z rodziną na zachód, w styczniu 1945 roku poszedł pożegnać się do Bronisława Fałata (który mieszkał przy ul.Królowej Jadwigi 34) i trafił na “kocioł” zorganizowany przez NKWD. Trzymano tu ponad tydzień wszystkich “gości” połapanych po nieudanej ucieczce Artura Grubego, na nieszczęście po paru dniach w poszukiwaniu męża wpadła również żona Juliusza.
Zaczęło się śledztwo, w mieszkaniu Fałata znaleziono pieczątki polskie, niemieckie i sowieckie, wiele dokumentów, liczne dowody jego działalności. Zaczęła się podróż od komisariatu NKWD przy ul.Kordeckiego, przez przeładowane więzienie na Zamarstynowskiej, następnie Kijów, Charków, Gorkij, Wołogda, Kotłas, aż do Gułagu Inta niedaleko Workuty w republice KOMI – ASSR koło morza Karskiego. Warunki śledztwa, transportów, wyżywienia, życia w otoczeniu rosyjskich złodziei tzw. żulików są znane i opisywane niemal we wszystkich relacjach. Juliusz wycieńczony po trudach śledztwa i więzienia, pogryziony przez psa - struża, otrzymał przydział do pracy w kopalni węgla (w Uchcie).
Wśród łagierników byli ludzie wszystkich narodowości i zawodów, siedzieli tu ministrowie Finlandii, siedział ksiądz kanonik Sawicki z Sokółki, któremu dziwnym zbiegiem okoliczności dotąd nie ukradziono futra z selskinów. Oczywiście naczelnik łagrowy wyłudził to futro jako łapówkę za lepsze warunki pracy.
Już po paru tygodniach pracy na kopalni urozmaiconych pisaniem listów do towarzysza Stalina, Juliusz zachorował, unieruchomiony paraliżem na pryczy oczekiwał na śmierć. Jednak nie było mu dane umierać w łagrze, przyszedł do niego masażysta Wasylis, Grek i za drobnym wynagrodzeniem w postaci chleba i odrobiny cukru, po dwu tygodniach przywrócił go do życia, nauczył go zasad masażu, jemu też zawdzięcza poznanie metod walki z cyngą przy pomocy kwasu chlebowego robionego z razowca, dzięki czemu stracił tylko kilka zębów. Na całe życie pozostało mu tylko uczulenie na zimno.
W tych ciężkich warunkach jedyną ostoją i pociechą była opieka religijna księdza kanonika, któremu Polacy zawdzięczali utrzymanie ducha i wysoką odporność psychiczną.
Minął rok, zorganizowano turniej szachowy o mistrzostwo łagrów do którego zgłosiło się około dwa tysiące zawodników. Koledzy Juliusza zmusili go do wzięcia udziału w turnieju licząc na przewidywane korzyści. Turniej odbywał się w systemie pucharowym, kto przegrał odpadał z gry, i ”chyba Pan Bóg sprawił cud - mówi Juliusz Jaszczuk - zdobyłem pierwsze miejsce”. Mistrz szachowy dostał posadę pomocnika kucharza, “przy żłobie”, radość dla kolegów i dla niego ocalenie, mimo to, gdy został zwolniony z łagru z 80 kg pozostało tylko 45.
Po zwolnieniu został przewieziony do Lwowa, tu prokurator oświadczył mu, że jest wolny, że zaszła pomyłka, jego mieszkanie przy ul. Ossolińskich 11 zostało zajęte przez rosyjską rodzinę, rzeczy pokradzione, zatrzymał się u Fałata, który też razem z Janem Paluszkiem powrócił z łagru. Z siedmiu kolegów powróciło z łagru czterech, dwu zmarło z głodu, jeden zginął w wypadku na kopalni. Po wielu przetargach podpisał cyrograf na NKWD, że wszystko jest w porządku i otrzymał przepustkę nr 33–09–30.
W historycznym dniu 1 września 1947 roku, w rocznicę wybuchu wojny, przekroczył granicę w Przemyślu i po paru dniach spotkał się w Legnicy z swoją żoną, która została zwolniona z łagru nieco wcześniej.
W Legnicy zawodowy nauczyciel z podejrzaną przeszłością w sowieckich łagrach otrzymał pracę kucharza.
Półtora roku później pozwolono mu na podjęcie pracy nauczycielskiej. Przy pomocy młodzieży wybudował boisko sportowe przy ul.Żwirki i Wigury, wyremontował salę gimnastyczną. Bez żadnych dotacji, własnymi siłami młodzież wykonała pełne oprzyrządowanie.
W 1960 roku państwo Jaszczukowie przenieśli się do Jeleniej Góry, gdzie Juliusz prowadził lekcje w.f. w Technikum Chemicznym, i tu także, razem z młodzieżą przygotował boisko niezbędne do gier sportowych.
Rozwijał zainteresowania młodzieży szkolnej lekką atletyką.
Przy Młodzieżowym Domu Kultury zorganizował sekcję zapaśniczą juniorów i młodzików. Był to sport dotychczas w Jeleniej Górze nie uprawiany. Trzeba było zająć się wszystkim od a do z, i otoczyć młodzież opieką, tym bardziej, że do tego sportu garnęła się również tak zwana młodzież trudna, z marginesu społecznego, potrzebująca pomocy i w szkole i w domu. W sekcji było 80 chłopców.
Później sekcja zapaśnicza uchwałą Szkolnego Związku Sportowego została przekazana do klubu “Dolnoślązak” (który został przemianowany na “Karkonosze”).
Zapaśnicy zdobyli w latach 1965 – 66 dwukrotnie drużynowe mistrzostwo Polski juniorów i vicemistrzostwo młodzików w stylu klasycznym oraz czwarte miejsce w stylu wolnym. Niestety nagrody pieniężne zostały zawłaszczone przez tak zwanych działaczy klubowych.
Sprawa trafiła do prokuratury, uznano decydentów za winnych, ale z uwagi na małą szkodliwość czynu sprawę umorzono, przy okazji wykryto jeszcze inne nadużycia finansowe, a głównego sprawcę wykrycia nadużyć, Juliusza Jaszczuka zwolniono z pracy trenera.
Braci Józefa i Kazimierza Lipieni (mistrzów Polski, przyszłych mistrzów Europy, świata i olimpijskich) “sprzedano” do Wisłoki Dębica. Skończyła się świetność jeleniogórskich zapaśników.
Juliusz Jaszczuk zmienił pole działania, nie mógł pozostawić swojej młodzieży bez opieki, zorganizował społecznie w PTTK sekcję turystyki kolarskiej. Znanemu już działaczowi sportowemu fabryka Romet w Bydgoszczy przekazała bezpłatnie dziesięć rowerów. Młodzież przeżyła wielką przygodę, w ciągu kilku lat zwiedziła całą Polskę i liczne kraje Europy (Czechosłowację, Węgry, NRD, Jugosławię). Każdemu wyjazdowi towarzyszyła walka z Komendą Wojewódzką M.O. o paszporty. Po tych rajdach pozostały kroniki, wielka pamiątka i świadectwo nawiązanych kontaktów i przyjaźni z ciekawymi ludźmi w zwiedzanych krajach. Zorganizował również sekcje turystyczną i judo w TKKF”Sokół”.
Ale nie zapomniał o swoim przyrzeczeniu, o szachach którym zawdzięczał życie. Był przewodniczącym podokręgu szachowego i trzykrotnym mistrzem szachowym Dolnego Śląska. Zadania sportu na świecie zmieniły się, stał się to zwyczajny biznes. Również w PRL-u w czasach Gierka powstały sportowe synekury towarzyszy sekretarzy, a sport wyczynowy służył propagandzie. Sport dla rozwoju fizycznego młodzieży, dla zdrowia, przestał interesować tak zwanych działaczy sportowych, w tym świecie mamony i lewych interesów Juliusz Jaszczuk nie mógł znaleźć miejsca dla siebie.
Na nic nie zdała się liczna korespondencja do wszystkich właścicieli Polski Ludowej. W.f. i sport w szkole stał się “piątym kołem u wozu”. Nie powiodły się próby otrzymania pieniędzy z Ministerstwa Finansów i od TOTOLOTKA na budowę obiektów sportowych w Jeleniej Górze.
Juliusz Jaszczuk nie dawał za wygraną i nadal pisał listy z nadzieją, że w końcu trafi na mądrych ministrów i uczciwych ludzi.
Wskazywał na potrzebę reformy szkolnictwa i przeprowadzenia zmian w wychowywaniu fizycznym młodzieży, pozbawionej należnych jej praw, do rozwoju fizycznego dla poprawy i dbałości o zdrowie.
Jako biedny emeryt jeździł po świecie, brał udział w międzynarodowych turniejach szachowych i sławił imię Polski. W 1994 roku zdobył pierwsze miejsce na turnieju szachowym w Biel/Bienne w Szwajcarii, złoty medal i nagrodę pieniężną, jakże nieporównywalną do jałmużny - emerytury.
Jego dzieci nie odziedziczyły woli walki z naszą smutną rzeczywistością, córki widząc beznadziejną przyszłość wybrały normalne życie i wyjechały na zachód.
Juliusz Jaszczuk zmarł 5 lipca 1996 roku, został pochowany na starym cmentarzu w Jeleniej Górze.

Roman Juśków

Można powiedzieć, że cała Ziemia Lwowska była jego rodzinnym domem.
Urodził się 12 kwietnia 1913 roku w Rzeszowie. W Tarnopolu chodził do Państwowego Gimnazjum II im.Henryka Sienkiewicza, ukończył je w 1934 roku, maturę zdał w terminie zimowym 4 marca 1935 roku. Po tylu latach pozostała żywa pamięć wspaniałych nauczycieli, języka polskiego uczył prof. Halpern, łaciny Hrycek, greki DB Pastuszyn, historii Sadowski, języka niemieckiego Pelczarski, religii ks.Klementowski.
Od 20 września 1935 do 30 maja 1936 roku odbył kurs podchorążych rezerwy w Stanisławowie, na świadectwie znajduje się podpis d-cy 11 dywizji piechoty, gen. bryg. Łukoskiego.
W tym czasie zamieszkał w Delatynie, gdzie pracował jako technik w tartaku państwowym. Mimo, że siedziała w nim rogata dusza, we wrześniu 1939 roku, nie został objęty pierwszym rzutem mobilizacyjnym. Nie ubrał munduru, nie wystrzelił ani jednego naboju.
Gdy 17 września granicę wschodnią przekroczyły wojska czerwonej armii, niosąc pomoc zbrojną armii hitlerowskiej, z grupą około 20 harcerzy z hufca stanisławowskiego przekroczył w Polanicy Popowiczowskiej granicę węgierską. Został internowany w obozie w Hőegyesz, tu poznał innego mieszkańca Jeleniej Góry, Zygmunta Kniżatko, który zwrócił jego uwagę, jako bardzo sprytny i obrotny chłopiec. W obozie tym siedzieli żołnierze gen. Maczka, którzy w pierwszej kolejności byli objęci pomocą w przerzucie do Francji. Atmosfera ta udzielała się wszystkim. Roman Juśków z pchor.Franciszkiem Gonetem, na lewych papierach wyruszył przez Belgrad, Mediolan, Modanę do Paryża. Zameldował się w koszarach „Bessiers” i po paru dniach był już w ośrodku szkoleniowym w Cőetquidan.
Tu otrzymał przydział do Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, awans oficerski na podporucznika i dowództwo plutonu strzelców w 1 kompanii, w 3 lub 4 batalionie. Większość żołnierzy w plutonie była „Francuzami”, czyli Polakami mieszkającymi stale we Francji, wielu z nich walczyło w Hiszpanii. Jego zastępcą był aspirant Jan Suchecki, który poległ w 1944 roku, jako żołnierz 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka.
Strzelcy Podhalańscy brali udział w wyprawie na Narwik. 23 kwietnia 1940 roku, Roman Juśków zaokrętował się na statku „Mexique”, który wypłynął z Brestu i w zatoce Clyde na redzie portu Greenock dołączył do konwoju. 5 maja dotarli do brzegów Norwegii, koło Tromsö i po dwu dniach wyładowali się na wyspie Hinnöy. Następnie na kontrtorpedowcu został przewieziony ze swoimi żołnierzami z zadaniem rozpoznania na brzeg w rejonie Ballangen na północ od Narwiku, w stałym kontakcie z niemiecką Luftwaffe na pozycjach osłonowych brygady. Rozkaz o ewakuacji, gen. Zygmunta Szyszko - Bohusza d-cy SBSP, dotarł do Romana Juśkowa mocno spóźniony i ledwo zdążył na ostatni okręt „Monarch of Bermudy”.
Do Francji powrócili, gdy już Francja się waliła, a do Paryża wkraczały wojska niemieckie. Strzelcy Podhalańscy zostali wrobieni w obronę nieistniejącej już „Reduty Bretońskiej”, bez ciężkiej broni i amunicji, bez wsparcia artylerii i broni przeciwpancernej. Pluton Romana Juśkowa znowu był w osłonie brygady. Rozkaz o wycofaniu wojsk gen. Szyszko Bohusza po raz drugi nie dotarł do wysuniętych jednostek osłonowych.
Na wschód od miasta Combourg, na stanowiskach nad rzeką Couesnon w rejonie Antrain już 18 czerwca wszedł w kontakt z czołgami niemieckimi. Pierwsze natarcie zostało odparte, ale po niecałej godzinie zaczęło się piekło, z kompanii pozostało 20 ludzi. Utracono łączność z brygadą. Roman Juśków spróbował swoich ludzi przeprowadzić do portu Saint Malo, żeby przedostać się do Anglii, ale tu Francuzi już tylko czekali na poddanie się Niemcom i żądali, aby Polacy również oddali broń.
Z trudem udało się wyjść przez mur z koszar francuskich i na piechotę najpierw z bronią i w mundurach, następnie w cywilnych ubraniach, o głodzie i chłodzie, przedzierać się na południe w coraz to mniejszych grupkach. Roman Juśków po ośmiu tygodniach dotarł do Montpelier, gdzie otrzymał odprawę i po raz pierwszy krzyż walecznych. Był już uważany za nieboszczyka. Spotkał tu też Jana Sucheckiego. Szukał możliwości przedarcia się do Anglii.
W „wolnej” Francji były obozy dla internowanych żołnierzy polskich. Roman Juśków przez pewien czas przebywał w mundurze szeregowca w obozie Camp de Capriagni pod Marsylią, w którym śpiewem i gitarą podtrzymywał ducha żołnierskiej braci. W obozie w Garrick nosił już gwiazdki. Czas bezczynności wykorzystywał na naukę języka francuskiego, dla utrzymania kondycji jeździł na narty, robił wyprawy górskie. Następnie w pobliżu Clermont - Ferrand, w ośrodku dla oficerów polskich w Le Mondore zetknął się z polskimi oficerami, którzy mieli kontakty z francuskim podziemiem. I tak się zaczęło, pod koniec 1942 roku został wysłany z meldunkiem do Hiszpanii. Szło ich sześciu. Przez Perpignan dojechali do końcowej stacyjki po stronie francuskiej, Collioure.
Granicę pokonali bez przeszkód. Po stronie hiszpańskiej wpadli na patrol, udało się z nimi porozumieć, nie tylko puścili ich, ale jeszcze wskazali im jak dojść do stacji kolejowej Figueres. W pociągu zainteresowali się nimi cywilni agenci. Roman Juśków postanowił wiać, obserwując mijane stacje zauważył Badalonę. Poprosił o zezwolenie na pójście do ubikacji i tyle go widzieli. Do Barcelony poszedł wzdłuż torów. Na przedmieściu wsiadł do taksówki i pojechał do konsulatu brytyjskiego. Taksówkarz ostrzegł go przed cywilnymi agentami. W drodze z konsulatu na melinę, został złapany przez cywilów i stracił łączność z przewodnikiem, ale i teraz wykupił się, nawet pomogli mu w nieznanym mieście w powrocie do konsulatu.
Na melinie u Luisa, kierownika tajnego ośrodka przerzutowego (Ośrodka Ewakuacji Nielegalnej) w Barcelonie złożył raport i został namówiony do przyjęcia funkcji łącznika, pracującego dla Centrali w Londynie. Była to trudna, męska decyzja, tym trudniejsza, że nie znalazła poparcia ze strony płk. Jaklicza, ani władz kompetentnych na terenie Francji, na co skarżył się do Centrali w Londynie Luis. Świadczy o tym dokument podpisany 28 maja 1943 roku.
Wśród wielu zadań łącznika na linii Hiszpania - Francja najsłynniejsza była akcja nawiązania kontaktu z Prymasem Polski kardynałem Augustem Hlondem, który był w Lourdes, jakby internowany, pod nadzorem Gestapo. Akcja miała na celu namówienie kardynała do opuszczenia Francji i do wyjazdu do Anglii.
Roman Juśków umiał wtopić się w otoczenie, nie zwracając na siebie uwagi, w biały dzień, w południe, na bezczelnego, nie zatrzymany przez nikogo, przeszedł przez bramę i dostrzegł modlącego się w ogrodzie kardynała. Kardynał jakby spodziewał się jego przybycia, zaczął iść do domu, aby zejść z pola widzenia.
Rozmowa Romana Juśkowa z kardynałem Hlondem była krótka. Kardynał odmówił, mówiąc, że jako książę Kościoła zrobił już błąd opuszczając kraj i nie może sobie pozwolić na taką eskapadę. Może po prostu brakło Mu odwagi, a może też obawiał się trudów przejścia przez górską granicę do Hiszpanii, trudno dziś oceniać Księcia Kardynała. Na natarczywe prośby Romana Juśkowa napisał na kawałku papieru odręcznie „Z propozycji nie skorzystam, mając inne zamiary”, bez podpisu oddał kartkę, uważając, że jego pismo jest znane tam gdzie trzeba. W drodze powrotnej Roman Juśków zabrał z sobą jakiegoś podchorążego i już w Collioure przed granicą francusko hiszpańską towarzysz podróży stracił nerwy i wpadli w ręce żandarmerii.
Dostał się do obozu w Perpignan. Szczęście sprzyjało Romanowi Juśkowi i w krótkim czasie podczas wykonywania robót gospodarczych, przez mur, w sprzyjającym miejscu, trochę przy pomocy pilnujących go Słowaków, udała się ucieczka.
W obozie alarm, wojsko na motocyklach wyjechało na poszukiwanie zbiega. Roman Juśków przesiedział do świtu w ogródkach działkowych ukryty w dojrzałym już grochu. Aby zniknąć z tego terenu zdecydował się na jazdę pociągiem w stronę Paryża. Znowu mu szczęście sprzyjało, nie zwrócił uwagi kontroli, konduktor udawał, że go nie widzi. Gdy pociąg ruszył w spodniach podwiązanych sznurkiem i poszarpanej marynarce, przeszedł do drugiej klasy i w przypadkowym towarzystwie niemieckiego oficera, Austriaka dojechał do Tarascon, gdzie wśród wojska niemieckiego przeszedł przez most na Rodanie i znalazł się w znanym sobie Beaucaire.
Tam gdzie kiedyś mieszkał, mieszkali Niemcy, hotel był też zajęty przez Niemców. W tej sytuacji zdecydował się pójść do znajomego Hiszpana, który utrzymywał bliskie kontakty z pchor. Franciszkiem Gonetem. Był to pierwszy dzień Wielkiejnocy. Przy stole siedziało wielu biesiadników. Roman Juśków znalazł się w przyjaznym otoczeniu. Nakarmiony, wyspany, odświeżony, w czystym i całym, odprasowanym ubraniu, zaopatrzony w gotówkę, którą miał oddać w Hiszpanii Gonetowi dotarł do Clermont - Ferrand. Nie uzyskawszy kontaktu przez łączniczkę z Grenoble, sam próbował nawiązać kontakt z komendantem obozu w Le Mondore, lecz ten dał mu do zrozumienia, że nie chce go widzieć na swoim terenie. Szczęśliwie spotkał się z łącznikiem hiszpańskim i powrócił do Barcelony.
Podczas następnej misji wpadł przed samą granicą w ręce Hiszpanów, udało mu sie ukryć pieniądze. Nie pomogły bardzo dobre dokumenty na nazwisko Pablo Gorigocca Tarin. Z więzienia Modelo w Barcelonie przewożono go do Saragossy. Oficer policji tytułuje go komisarzem, widać bierze go za kogoś innego. Ponownie uciekł przy pomocy sztuczki z WC, 120 km nocnymi marszami wrócił na piechotę do Barcelony, po drodze nawet odbył wizytę u fryzjera. Jeszcze raz przeprowadził przez granicę jedną Polkę z Francji i uznano, że jest tu spalony. Postanowiono wyekspediować go do Anglii. Źle zorganizowany przerzut do Portugalii spowodował wpadkę na granicy portugalskiej, nie udała się ucieczka, ani sztuczka z WC, trafił do madryckiego więzienia Seguridad, w którym spotkał też Polaków.
Jego dokumenty pracownika niemieckiego konsulatu w Barcelonie nie są brane pod uwagę. Jest podejrzenie, jakoby był kapitanem tajnej policji, ze strony „czerwonych” i szpiegiem. Nie przyznaje sie, że zna już nienajgorzej język hiszpański, tłumacz pomaga mu, że jego przypadek to sprawa czysto cywilna. Więźniowie, hiszpańscy komuniści pomagają mu przetrwać, dzieląc się z nim otrzymywanym z domu prowiantem. Po kilkunastu dniach przeniesiono go na ogólną salę. Przy pomocy wychodzącego z więzienia Polaka, dał znać do ambasady angielskiej, gdzie się znajduje i natychmiast został otoczony opieką. Przynoszono mu jedzenie z restauracji i trochę pieniędzy, świeżą bieliznę, piżamę, a nawet gitarę. Jeszcze kilkanaście dni i został wypuszczony (Według dokumentu 3 września 1943 roku). Zameldował się w polskiej placówce, hasło i papierośnica potwierdziły jego tożsamość. Spotkał się z pchor. Gonetem, któremu oddał pieniądze pożyczone od Hiszpana w Beaucaire. Tym razem bez kłopotów dotarł do Villa Nueve (Vila Nova de Gaia ?) w pobliżu granicy portugalskiej, dalej jachtem do Gibraltaru i polskim statkiem „Narwik” do Wielkiej Brytanii.
I zaczęła się kołomyjka. W tzw. Patriotic School był prześwietlany na wszystkie możliwe sposoby, z różnymi fałszywymi świadkami. 23 października 1943 roku otrzymał w Immigration Office zezwolenie na pobyt w Wielkiej Brytanii. Później przeżył spowiedź w II Oddziale Sztabu Naczelnego Wodza. „Udowodniono” mu wiele spraw niegodnych żołnierza, wyssanych z palca i dano mu szansę zrehabilitowania się przez skok do kraju. Zaprotestował stanowczo przeciwko takim metodom i odmówił. Przez dłuższy czas nie dostał przydziału wojskowego, na koniec został skierowany do Edynburga, gdzie pracował jako instruktor, jednak zamiast musztry, uczył zasad walk szturmowych i ulicznych. W tej roli został później przyjęty do 10 pułku dragonów. Pewnego dnia d-ca pułku, mjr Władysław Zgorzelski przydzielił mu dowództwo 1 plutonu scout - carów w pierwszym szwadronie por. Giera i tak ppor. Roman Juśków stał się pełnoprawnym żołnierzem 1  Dywizji Pancernej.
1 sierpnia 1944 roku dywizja w składzie 2 korpusu kanadyjskiego rozpoczęła swój udział w walkach na ziemi francuskiej w rejonie Caen - Falaise. 8 sierpnia w piekielnym ogniu niemieckich dział, w piekle płonących czołgów, wśród zabitych i rannych znalazł się Roman Juśków. Gdy odzyskał przytomność był już w kanadyjskim szpitalu polowym. Potem przewieziono go do szpitala w Anglii. Ciężki to był dzień, 8 sierpnia, tylko 2 pułk pancerny stracił 32 czołgi (25 w ciągu pół godziny - wg Jana Karcza). Na całe życie pozostał Romanowi Juśkowi odłamek w głowie, zbyt niebezpieczne było jego usunięcie. Pod koniec września jeszcze jedna udana ucieczka tym razem ze szpitala i Roman Juśków powrócił do pułku. Otrzymał awans na porucznika i został zastępcą dowódcy szwadronu. 3  maja 1945 roku zakończył działania wojenne na ziemiach III Rzeszy w Westerstede koło Wilhelmshaven. Gen. Stanisław Maczek odznaczył por. Romana Juśkowa za kampanię we Francji, Belgii, Holandii i Niemczech 1944 - 1945 Srebrnym Krzyżem V klasy Orderu Wojennego Virtuti Militari oraz jeszcze w stopniu podporucznika Krzyżem Walecznych. Pułk Dragonów poniósł duże straty, poległo 194 żołnierzy i oficerów, a 502 odniosło rany.
Po wojnie odnaleźli go rodzice, którzy mieli już kilka informacji o jego śmierci w Norwegii i w Hiszpanii. Trudna była decyzja powrotu do kraju, którego połowa znalazła się za granicą państwową, a druga połowa pozostała w zasięgu stalinowskiej władzy. Rodzice mieszkali w Jeleniej Górze. 10 czerwca 1947 roku Roman Juśków wyjechał z Niemiec. Zamieszkał w Żarach, tu się ożenił i tu zmarła jego pierwsza żona. Te pięć lat 1947 - 1952 zapisały się ponuro w pamięci Romana Juśkowa, stała niepewność życia, ciągłe zmiany pracy i inwigilacja Urzędu Bezpieczeństwa dodane do śmierci żony, to smutny bilans tych lat. W 1952 roku z dzieckiem przyjechał do Jeleniej Góry i z każdym rokiem zaczęła się normalizować sytuacja. Ożenił się po raz drugi i zaczął w miarę normalnie żyć i pracować. Podjął pracę w turystyce, (pracował w Gromadzie, na stanowisku kierownika Oddziału Wojewódzkiego w Jeleniej Górze) która przynosiła mu dużo zadowolenia. Zawsze uwielbiał góry. Został przewodnikiem górskim w Sudetach.
Oprócz odznaczeń polskich, posiada odznaczenia brytyjskie (1939 - 1945 Star, France and Germany Star), francuskie (Croix de Guerre z złotą gwiazdą), holenderskie (Orde van Oranje Nassau, klasy III - tym samym odznaczeniem byli dekorowani gen. Maczek i Rudnicki) - {wg Dziennika Personalnego nr 2 - Londyn, dni 26 MAJA 1945 podpisanego przez kierownika Ministerstwa Obrony Narodowej gen.dyw. Mariana Kukiela - wyciąg podpisała R.Oppmanowa}
Roman Juśków walczył dwukrotnie za wolność Francji, w 1940 i w 1944 roku, pod Falaise został ciężko ranny, do dnia dzisiejszego nosi w swojej głowie śmiercionośny odłamek, ale Francuzi odmówili mu praw kombatanckich. Jeszcze jeden międzynarodowy wstyd.
Od czasu do czasu przypominano sobie o jakimś kurierze, jedynym, który dotarł do kardynała Hlonda i pojawiały się artykuły o tym, tak bardzo nieprawdopodobnym wydarzeniu. Był czarną owcą w kraju i na zachodzie, aż tu nagle przypomniano sobie o jego zasługach i otrzymał awans na rotmistrza i to dwukrotnie. W 1989 roku w Warszawie i w 1990 roku w Londynie. W 1990 roku został zaproszeny przez króla Olava na uroczystości do Narwiku. Wspaniałe przeżycia z tej wyprawy zapisane zostały na kasecie video. Na pamiątkę otrzymał dyplom z własnoręcznym podpisem króla Olava. Roman Juśków kilkakrotnie przeżył swoją śmierć, ale Pan Bóg miał go zawsze w swojej opiece. Za działalność turystyczną w kraju otrzymał Złoty Krzyż Zasługi, tylko tyle, jak przystało na porządnego człowieka, który walczył o wolną Ojczyznę, dla niej pracował i nigdy nie wysłygiwał się tym, którzy służyli wrogom Polski.
Jako miłośnik gitary i piosenki został autorem pułkowego hymnu, który kończy się następującymi słowami:

Dragon nigdy za sławą nie goni
Ona za nim krok w krok
Naprzód Dragoni, naprzód Dragoni
W jasną przyszłość, poprzez mrok.

„NAPRZÓD DRAGONI”
                                        
Słowa i melodia R. Juśków

Nam nie straszną jest dzisiaj tęsknota
Kiedy tęskni się od lat
Wciąż ta sama do życia ochota
Dragon z piosnką idzie w świat
        Wszystko stracił, lecz łzy nie uronił
        Ścisnął zęby, będzie trwał
        I na hasło NAPRZÓD DRAGONI
        Będzie znowu wroga prał.
Żadne troski i zmienne koleje
Nie złamią ducha w nas
Dragon z wszystkich przeszkód się śmieje
Z hasłem “Naprzód” idziem wraz.
        Czy pamiętasz Dywizję w pogoni
        Gdyś opadał z resztek sił
        Lecz na hasło NAPRZÓD DRAGONI
        Pomnij jakżeś Niemca bił.
Od Lanarku, aż hen do Rzeszowa,
Słychać nasz zwycięski zew
Czyny więcej znaczą niż słowa
I ofiarna młoda krew.
        Dragon nigdy za sławą nie goni
        Ona za nim krok w krok
        Naprzód dragoni! Naprzód dragoni!
        W jasną przyszłość, poprzez mrok. 

Stanisław Ratajski

Urodził się 6 maja 1897 roku w leśniczówce w Jasienicy Solnej powiat Drohobycz. Ojciec jego, Jan był leśniczym. Rodzice mieli mieszkanie we Lwowie. Stanisław Ratajski chodził we Lwowie do czteroklasowej szkoły normalnej (obecna podstawowa) i do gimnazjum na ulicy Chocimskiej, wtedy była to filia IV gimnazjum, która przekształciła się później w samodzielne IX gimnazjum.
Gdy ojciec jego przeszedł na emeryturę, w 1913 roku rodzice przenieśli się do Stryja. Tu w piątej klasie brał udział w strajku protestacyjnym przeciw wykorzystywaniu przez teatralne zespoły niemieckie sali Sokoła, za co został wyrzucony ze szkoły. Ojciec lojalny urzędnik cesarsko królewskiej Austrii podsumował sprawę krótko: “pójdziesz do szewca”.
Z pomocą przyszedł brat matki z zakonu OO.Reformatów na ul. Janowskiej, we Lwowie, który umieścił go w szkole prowadzonej przez zakonników. Po roku zaliczył szóstą klasę i pojechał do Wieliczki do nowicjatu. Do matury pozostało jeszcze dwa lata.
Wybuchła pierwsza wojna światowa. Już we wrześniu uciekł z dwoma kolegami do legionów. W Nowym Sączu, na dworcu kolejowym spotkali legionistę i tak to się zaczęło. Począwszy od grudnia 1914 roku brał udział w walkach 3 pułku piechoty legionów, pod Mołotkowem i Nadwórną. Marzyła mu się służba w artylerii. Po krótkich staraniach jeszcze w 1915 roku został przeniesiony do artylerii. Jako wywiadowca konny brał udział w walkach pod Bałamutówką w Besarabii. Natarcie rosyjskie rozbiło front, Austriacy w popłochu uciekali, artyleria pozbawiona oparcia w piechocie zmuszona została do pozostawienia dział i ratowania się ucieczką.
Oddziały zostały zreorganizowane w Piotrkowie i jesienią 1915 roku nowe baterie wyruszyły na front nad Styr. W 1916 roku dalsze niepowodzenia na froncie spowodowały odwrót nad rzekę Stochód, następnie pułk został skierowany w rejon Nowogródka. W grudniu 1916 roku, legiony skierowano do Królestwa, pułk Stanisława Ratajskiego został zakwaterowany w Górze Kalwarii, w okolicy Warszawy. W lipcu 1917 roku, po kryzysie przysięgowym Stanisław Ratajski przeszedł do Polskiego Korpusu Posiłkowego i nadal walczył na Bukowinie.
Traktat Brzeski, podpisany 9 lutego 1918 roku, w którym Niemcy “ofiarowały” Ziemię Chełmską Ukrainie, fikcyjnemu państwu, bez terytorium, armii, administracji, reprezentowanemu przez byłego studenta dwudziestosiedmio letniego Aleksandra Sewruka i nieco młodszego Mikołaja Lewickiego, spowodował protesty polskie oraz bunt w polskich oddziałach.
Brygada gen. Józefa Hallera przeszła w nocy z 15 na 16 lutego 1918 roku, przez front pod Rarańczą, do formacji polskich po stronie rosyjskiej. Dywizja gen. Zagórskiego, dowodzona przez dowódcę lojalnego wobec Austriaków, jakby celowo opóźniała marsz.
Pułk Stanisława Ratajskiego został rozbrojony w Sadogórze i internowany w Huszcie na Węgrzech, a następnie wcielony do armii austriackiej. Dyrektor gimnazjum w Stryju wystąpił do wojska o urlop dla Stanisława Ratajskiego, aby mógł zdać maturę, dzięki czemu został urlopowany z wojska. Nie miał jeszcze 21 lat, a więc w obowiązującym prawie nie był jeszcze pełnoletni.
Po maturze nie wrócił już na front i wyjechał przez Lwów do Warszawy. Otrzymał przydział służbowy i funkcję kierownika biura uzupełnień w Sosnowcu. 11 listopada już Niemcy wiali. Polscy kolejarze obsadzili parowozownię. Stanisław Ratajski założył kwaterę na dworcu, zatrzymywano pociągi, Niemców rozbrajano i puszczano bez broni, na piechotę, nie pomogła interwencja majora niemieckiego, żądającego przydzielenia pociągu.
Po trzech dniach dowództwo w Sosnowcu objął Olszyna Wilczyński, który później jako generał zmarł w Murnau. Stanisław Ratajski wrócił do Warszawy, do II pułku artylerii legionów na cytadeli. W marcu 1919 roku jako szef baterii w stopniu porucznika wyruszył na front pod Baranowicze, aż do Berezyny. 27 maja 1920 roku znalazł się w zasięgu wybuchu granatu, stracił przytomność, z wstrząsem mózgu, obdarty z odzienia odzyskał przytomność w wagonie kolejowym. W niewoli bolszewickiej, przez Witebsk dostał się do łagru we Władykino pod Moskwą. Tu podał swoją specjalność jako saniter, sanitariusz.
Łagier otoczony był dwukrotnymi zasiekami z drutów kolczastych. W sierpniu 1920 roku, z kolegą Julkiem Tomaszewskim przygotowali sobie dwie szerokie deski z nabitymi szczeblami i korzystając z ciemności, w nocy, jedną deskę wrzucili na pas między zasiekami, po drugiej pokonali pierwszą przeszkodę, ustawili drugą deskę i już byli za drutami. Wyruszyli na piechotę w stronę granicy łotewskiej, posiadali kawałek mapy i wzdłuż torów kolejowych na piechotę przedzierali się na zachód. Spróbowali podjechać kawałek pociągiem i o mały włos wpadliby znowu w ręce bolszewików, w końcu udało im się trafić na pusty pociąg i dojechali do Rżewa. Do granicy jeszcze było daleko. Na bose nogi zrobili sobie łapcie z łyka, ale i to nie wiele pomogło, obaj mieli popuchnięte nogi i ledwo żywi, przy pomocy życzliwych ludzi, dowlekli się pod granicę łotewską. Po minięciu Opoczka, już bardzo blisko, gdzie Sinaja Rieka wytyczała granicę łotewską, zmęczeni pospali się w stodole i tu podczas snu znowu zostali złapani. Wsadzono ich do pustego wagonu towarowego i wieziono na wschód.
Na podłodze wypalony był ślad po piecyku, spróbowali szczęścia i udało się wybić w podłodze otwór, gdy pociąg stanął gdzieś przed semaforem, wymknęli się na zewnątrz pod pociąg i odczekali, aż pojechał dalej. Julek tak szybko uciekał w las, że stracili z sobą kontakt. Stanisław Ratajski dotarł do Rygi i przy pomocy ambasady polskiej powrócił do swojej jednostki do Grodna witany jak zmartwychwstały przez swoich kolegów.
W tym czasie dowódcą dywizji był płk. Michał Żymierski. Po wojnie Stanisław Ratajski pozostał w wojsku, zdobywając wiedzę wojskową i awansując do stopnia podpułkownika. Służył w II PAL, pułku górskim w Stryju, w Ministerstwie Spraw Wojskowych, w Szkole Podoficerów Artylerii w Toruniu.
Był świadkiem na ślubie swojego przyjaciela, Leopolda Okulickiego, późniejszego generała i ostatniego dowódcy AK, zamordowanego na Łubiance po drugiej wojnie światowej w procesie „16".
11 listopada 1937 roku w Brygadzie Podole pod dowództwem gen. Roweckiego, w Korpusie Ochrony Pogranicza w Czortkowie, przystąpił do organizowania pierwszego dywizjonu artylerii. Dywizjon miał cztery baterie po trzy haubice 10 cm. Każde działo było ciągnione przez sześć koni i tyleż koni zaprzężonych było do jaszcza. We wrześniu 1939 roku dywizjon miał przydział do 42 rezerwowej dywizji w Armii Kraków.
Transport kolejowy został rozbity i poszczególne baterie brały udział w walkach w różnych pułkach. Pierwsza bateria i ppłk. Stanisław Ratajski walczyli w 6 pułku artylerii pod Wieliczką i Bochnią, cofając się, aż do rejonu Włodzimierza Wołyńskiego. 17 września do Polski wkroczyły wojska sowieckie. Ustępując przed nimi, następnego dnia Stanisław Ratajski dostał się koło Złoczowa, do niewoli sowieckiej. Korzystając z zamieszania natychmiast uciekł i próbował przedrzeć się na styku wojsk sowieckich i niemieckich w kierunku granicy węgierskiej, po dwu dniach w rejonie Brzuchowic pod Lwowem dostał się w ręce niemieckie.
W niewoli niemieckiej siedział w Oflagu VIIa w Murnau w Bawarii.
W Powstaniu Warszawskim zginął jego syn Maciej.
Po wyjściu z oflagu, zgłosił się we wrześniu 1945 do wojska i objął pułk artylerii w Szczecinie, lecz już w marcu 1946 roku, jako podejrzany politycznie został zwolniony do cywila.
Początkowo pracował w Urzędzie Miasta w Szczecinie, zajmował się gospodarką budynków mieszkalnych, przez rok był dyrektorem gazowni miejskiej. W tym czasie był pod kontrolą UB, szykanowany, często aresztowany wieczorem, wypuszczany był rano. Gdy widział jak ubowiec pilnuje jego dom na deszczu, zaprosił go do domu, zmieniono wtedy ubowca.
W 1953 roku został razem z żoną pozbawiony pracy i otrzymał przez UB nakaz opuszczenia Szczecina. W tym czasie wielu prześladowanych Polaków, otrzymywało zakaz zamieszkiwania w określonych miastach, na przykład w stolicy, lub w strefie nadgranicznej. Sprawa prześladowania patriotów polskich została całkowicie zapomniana. Dziś nikt nie mówi o przesiedlaniu Polaków wewnątrz kraju przez służby bezpieczeństwa PRL. Ostatnio nagłaśnia się sprawę wysiedlania Niemców z polskich Ziem Odzyskanych na północy i zachodzie, a przemilcza się to, że wysiedlanie Polaków rozpoczęli Niemcy w 1939 roku na Pomorzu, wysiedlając do Generalnej Guberni 1200 tysięcy, a  potem również z wielu innych miejsc, między innymi z  Zamojszczyzny. Czasami mówi się o Polakach wysiedlonych przez NKWD z Żytomierszczyzny i o wywózkach na Sybir Polaków z całych niemal Kresów Wschodnich, ale przemilcza się grabież Wilna i Lwowa i wysiedlenie kilku milionów Polaków na zachód. Nagłaśnia się w polskich mediach również akcję “Wisła”, przeważnie niezgodnie z prawdą, w celu uprawiania antypolskiej propagandy ukraińskiej.
Państwo Ratajscy przyjechali wtedy do Cieplic, koło Jeleniej Góry, w których syn Wojciech był znanym już lekarzem, ustawionym w nowej rzeczywistości. Ułatwiło to uzyskanie zezwolenia na zamieszkanie i przydział pracy w JPBM -ie, która pozostała w pamięci pana Stanisława, niemal jak katorga. Jednak i tu przez pierwsze trzy miesiące musiał się co tygodnia meldować na UB.
Dzięki dyrektorowi PTTK, panu Pileckiemu otrzymał posadę kierownika schroniska Bronka Czecha, gdzie z dala od nowej rzeczywistości, wśród gór, pracował od 1958, aż do 1966 roku. W 1962 roku osiągnął wiek emerytalny, lecz pracował jeszcze kilka lat.
Nie nękany już przez służby bezpieczeństwa, zaczął starać się o przeniesienie do Jeleniej Góry, do schroniska PTTK, koło dworca kolejowego. W tym celu w grudniu 1966 roku przyjechała do schroniska Bronka Czecha komisja inwentaryzacyjna.
Po skończonej inwentaryzacji i podpisaniu protokółu zdawczo - odbiorczego przez nowego kierownika i wszystkich zainteresowanych wybuchł pożar i schronisko spaliło się. Prawdopodobnie któryś z członków komisji inwentaryzacyjnej wrzucił do kosza na śmieci niedopałek papierosa.
Jeszcze w marcu 1992 roku, Andrzej Klamut pisał na ten temat w miesięczniku “Karkonosze”.
Stanisław Ratajski przez kilka miesięcy pełnił obowiązki kierownika schroniska PTTK w Jeleniej Górze, w tym czasie zrobił uprawnienia pilota wycieczek zagranicznych i po przejściu na emeryturę otrzymał pracę w Orbisie, gdzie jeszcze kilka lat pracował. Stanisław Ratajski otrzymał następujące odznaczenia: Srebrny Krzyż Virtuti Militari, Krzyż Walecznych trzykrotnie, dwukrotnie za rany oraz Krzyż Niepodległości. W 1991 roku otrzymał awans na pułkownika.
Stanisław Ratajski ... gdyby się kiedyś urodzić miał znów, to ... to chciałby jeszcze raz przeżyć atmosferę legionów, kiedy miłość Ojczyzny łączyła wszystkich Polaków, tak bardzo odczuwa obecnie brak patriotyzmu.
Zmarł 2 marca 1997 roku po autoryzacji niniejszego tekstu, i wydrukowaniu go w “Rynku Jeleniogórskim", przed wydaniem książkowym. 

Zbigniew Kuss Bobrowski

  Zbigniew Kuss Bobrowski urodził się 24 czerwca 1910 roku we wsi Toustobaby w powiecie podhajeckim. Ojciec jego Wacław Kuss był kierownikiem szkoły, ponadto oprócz swojej ziemi, dzierżawił duże gospodarstwo uzupełniając dochody niezbędne do utrzymania rodziny, matka Adela z Bobrowskich herbu Jastrzębiec, prowadziła założoną przez swojego ojca w 1901 roku pocztę w Toustobabach.
W drugim roku pierwszej wojny światowej Zbyszek był już sierotą, wychowywał się w  sierocińcu u Księży Salezjanów. W 1919 roku, podczas wojny z Ukraińcami, do sierocińca wpadła dzicz sołdacka Strzelców Siczowych bijąc dzieci kolbami karabinów, Zbyszek ugodzony przez ukraińskiego żołnierza kolbą w głowę przeleżał pół roku w szpitalu, dziecku groziła utrata pamięci i trwałe kalectwo. Dzięki opatrzności Boskiej powrócił do zdrowia.
Był przystojnym mężczyzną, natura obdarzyła go wysokim wzrostem, atletyczną budową, towarzyskim usposobieniem. Posiadając wybitne zdolności matematyczne, w latach międzywojennych ukończył gimnazjum (8 letnie) im. Kazimierza Wielkiego we Lwowie oraz studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Lwowskiej. Dyplom z oceną dobrą podpisali sławni profeso-rowie: Edwin Hauswald (Katedra Budowy Maszyn), Edward Geisler, wybitny pedagog, twórca polskiego języka technologicznego, Wilhelm Mozer (Katedra maszyn i urządzeń kolejowych), Roman Witkiewicz (Pomiary maszynowe) Zygmunt Ciechanowski (Elementy Maszyn), Ludwik Eberman, (Katedra Budowy Maszyn) Stanisław Łukasiewicz, (Katedra Maszyn dźwigowych i urządzeń transportowych), Rektor Politechniki Edward Sucharda oraz Dziekan Wydziału Mechanicznego Antoni Łomnicki, światowej sławy matematyk.
Karierę zawodową rozpoczął przed wojną na Śląsku w biurze konstrukcynym huty Zgoda. Pierwszego dnia wojny był już pod okupacją hitlerowską. Przywieziono go do Wrocławia, gdzie otrzymał propozycję podpisania Reichslisty i objęcia stanowiska naczelnego dyrektora huty. Tego samego dnia wsiadł do pociągu, wrócił do domu i rowerem poprzez teren objęty wojną, dotarł do Lwowa, w którym jego żona z  dzieckiem była na wakacjach. Stąd powrócił na Śląsk, aby zabrać potrzebne rzeczy.
W tym czasie powstała granica koło Przemyśla i powrót do Lwowa stał się niemożliwy. Zbigniew Kuss zagrożony aresztowaniem ukrywał się na wsi w Harcie koło Dynowa. Podczas zimy próbował przejść przez San, złapany przez niemiecką straż graniczną szedł mokry na bosaka trzy kilometry po śniegu do strażnicy. Dzięki świetnej znajomości języka niemieckiego został natychmiast zwolniony, jednak ten wyczyn przypłacił zdrowiem i zachorował na gruźlicę.
Gdy skończyły się przyjacielskie stosunki sowiecko niemieckie, przyjechał do Lwowa, aby zabrać na wieś swoją rodzinę. Sam ukrywając się na wsi przez rok ukrywał rodzinę żydowską Juliusza Bognera.
Podczas jednej z wypraw do Lwowa, trafił na obławę na dworcu głównym. Znając dobrze teren próbował wydostać się z dworca bocznym wejściem i wpadł na ukraińskiego policjanta, nie wiele się namyślając po ukraińsku kazał mu wyprowadzić się na bezpieczne miejsce poza obławą i tak uniknął zagrożenia.
Natychmiast po wojnie stanął w szeregach ludzi odbudowujących kraj ze zniszczeń wojennych. Choroba rozwijała się poza jego świadomością, dopiero śmierć dzieci odkryła prawdę. Na gruźlicę umarło troje jego starszych dzieci, było to żniwo lat wojennych, wydawało mu się, że głównie spowodowane jego niemieckim pochodzeniem. Jednocześnie zmienił nazwisko ojca na nazwisko matki, aby jego dzieci nie miały nigdy śladu swego niemieckiego pochodzenia.
Mimo rozwijającej się choroby płuc, pracując w Gliwickich Zakładach Budowy Maszyn prowadził montaż dźwigów we wszystkich portach polskich. Gdy wiele lat później Polska stawiała węgierskie dźwigi portowe, bezpośrednio po wojnie Polacy sami budowali wszystkie dźwigi portowe.
Tylko na nabrzeżu USA w porcie gdyńskim postawiono pod kierownictwem Zbigniewa Bobrowskiego, ponad dwadzieścia dźwigów trzytonowych, a w basenie węglowym kilkanaście dźwigów siedmiotonowych.
Oprócz kierowania robotami montażowymi w Gdyni, Gdańsku i w Szczecinie, Zbigniew Bobrowski był dyrektorem Fabryki Armatur w Oliwie, w jednej osobie naczelnym, technicznym i  ekonomicznym, rozwijając tak potrzebną produkcję po zniszczeniach wojennych. Mimo otwartego stosunku do pepeeru, przez kilka lat musiał być tolerowany jako wybitny fachowiec.
Ostatnim jego wyczynem sztuki inżynierskiej było wyciągnięcie kadłuba okrętowego z dna kanału, w porcie gdańskim. Było to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie zakończone powodzeniem.
Organizm wycieńczony chorobą eliminował go z czynnego życia i ciężkiej pracy, przez kilka lat pracował jeszcze w biurze konstrukcyjnym w charakterze starszego weryfikatora. Odezwały się dawne urazy, uderzenie kolbą w dziecięcych latach spowodowało rozwój guza mózgu, ciężki stan zwiastował kres życia. Odwiedziłem go wtedy w szpitalu. Radość biła z jego twarzy, gdy mnie zobaczył, wykrzyknął: „co za szczęście, Stalin nie żyje!" Przeżycie emocjonalne było tak wielkie, że dało mu siłę przebycia operacji guza mózgu i kilka lat życia. A “naród polski" opłakiwał śmierć wodza narodów.
Po operacji Zbigniew Bobrowski zamieszkał w Jeleniej Górze, do której dawniej przyjeżdżał na urlop, podziwiając piękno krajobrazu Karkonoszy. Umarł 2 września 1960 roku i pochowany został na starym cmentarzu, pozostawiając żonę i dwoje dzieci. 

        Tadeusz Czapkiewicz

 Urodził się 18 stycznia 1899 roku w Rzeszowie w zachodniej części województwa lwowskiego. Rodzicami jego byli Henryk i Zofia z Lisowskich Czapkiewiczowie. Wychowywany w środowisku patriotycznym, uciekł ze szkoły do Krakowa, gdzie Józef Piłsudski mobilizował Związki Strzeleckie. Natura obdarzyła go wysokim wzrostem, to też bez trudu mógł sobie dodać parę lat.
6 sierpnia 1914 roku granicę przekroczyła PIERWSZA KADROWA, a za nią pięć batalionów, 3000 żołnierzy, wśród których był Tadeusz Czapkiewicz. 16 sierpnia zostały utworzone Legiony Polskie.
Tadeusz Czapkiewicz początkowo był w Pierwszej Brygadzie Józefa Piłsudskiego, a następnie jako stary wiarus, zasilił szeregi podoficerów Drugiej Brygady, którą faktycznie dowodził Józef Haller, wówczas jeszcze w stopniu kapitana.
Brał udział w wielu bitwach, również 4 - 7 lipca 1916 roku, w szczególnie krwawej bitwie pod Kostiuchnówką odznaczając się dużą odwagą. Gdy po kryzysie przysięgowym i dalszych matactwach Austiaków i Prusaków, w nocy z 15 na 16 lutego 1918 roku Druga Brygada przedarła się przez front austriacki pod Rarańczą, a następnie przez Rokitnę, Orliczany w nocy z 18 na 19 lutego minęła Chocim i pod Żwańcem przeszła na drugą stronę Dniestru.
Tadeusz ciężko ranny dostał się do niewoli węgierskiej. Osadzony został w obozie internowanych w Huszcie, a następnie w Szeklenczu. Otrzymał z tego tytułu Dyplom Więźnia Ideowego numer 515, z podpisami gen. Kazimierza Sosnkowskiego i Józefa Piłsudskiego.
W 1918 roku zakończyła się pierwsza wojna światowa, Tadeusz Czapkiewicz powrócił do wojska polskiego. W stopniu starszego sierżanta brał udział w Bitwie Warszawskiej w 1920 roku, zwanej “Cudem nad Wisłą”.
Był czterokrotnie ranny, otrzymał wiele odznaczeń, w tym Krzyż Walecznych, Medal za Ratowanie Ginących, Krzyż Niepodległości, wiele z nich zaginęło podczas sowieckiej okupacji, zachował się tylko dokument Powiatowej Komendy Uzupełnień w Kołomyi potwier-dzający uprawnienia do noszenia dziesięciu odznaczeń.
Po skończonej wojnie Tadeusz pozostał w wojsku jako zawodowy podoficer w 1 pułku strzelców pieszych, a od 1925 roku w 49 pułku piechoty.
Jako zasłużony żołnierz brał udział w pogrzebie Marszałka Józefa Piłsudskiego w honorowej eskorcie. Na fotografii Tadeusz Czapkiewicz z taczkami podczas sypania kopca Marszałka Józefa Piłsudskiego w Krakowie.
Mając zabezpieczenie materialne Tadeusz Czapkiewicz założył rodzinę, 2 kwietnia 1921 roku poślubił piękną pannę o czekoladowej cerze, Władysławę Kulczycką pochodzącą z Ormian Polskich. Ślub odbył się w Kutach, miasteczku, które było szczęśliwą ormiańską oazą na rubieży południowo-wschodniej. W Kutach 18 września 1939 roku żołnierz sowiecki zamordował Tadeusza Dołęgę Mostowicza, autora Kariery Nikodema Dyzmy.
Małżeństwo wychowywało dwu synów: Karola i Kazimierza.
W wyniku odniesionych ran postępowała częściowa utrata wzroku, 31 marca 1936 roku Tadeusz Czapkiewicz został uznany inwalidą wojennym z 23% utratą zdrowia, po czym podjął pracę urzędniczą w K.R.U. (Komenda Rejonowa Uzupełnień)
Podczas wojny jako inwalida pozostał w domu, opiekując się rodziną. Szczęśliwie przeżyli okres mordów polskiej ludności cywilnej dokonywanych przez ukraińskich nacjonalistów.
Pod koniec drugiej wojny światowej obaj synowie Karol i Kazimierz zostali powołani do wojska polskiego. Pan Bóg miał ich w swojej opiece. Karol przeszedł piekło frontowe.
Na podstawie dekretu Prezydium Rady Narodowej z dnia 26 października 1945 roku nadano mu Medal Za Odrę, Nysę, Bałtyk. Po wojnie został zakonnikiem w Niepokalanowie.
Tadeusz Czapkiewicz wraz z żoną, przybył do Jeleniej Góry, gdzie znajomy kpt. Franciszek Szubert 10 października 1945 roku wciągnął go do zabezpieczania majątku państwowego - fabryk papieru. W Fabrykach Papieru pracował jako administrator Fabryki w Pieńsku.
Od 30 czerwca 1952 roku, aż do emerytury przepracował w Jeleniogórskich Zakładach Celulozy i Włókien Sztucznych - Celwiskozie w charakterze Głównego Kasjera, pełniąc tę odpowiedzialną materialnie funkcję bez problemów.
Po śmierci swej pierwszej żony, zawarł drugie małżeństwo z wdową po pułkowniku, Janiną z Sokolów Czechowiczową. Małżeństwo to zamiast spokojnej starości, przyczyniło się do smutnych przeżyć. Tadeusz Czapkiewicz zlikwidował swoje obszerne mieszkanie i przeniósł się do jednorodzinnego domku swojej żony. Po paru latach żona dostała się pod wpływ złych ludzi, którzy doprowadzili do utraty przez nią domu. Dom ten zapisała tym ludziom, za rzekomą opiekę do śmierci i pomnik nagrobny. Ponieważ jej mąż był przy zdrowych zmysłach, postanowiono go uwięzić w szpitalu wariatów w Bolesławcu.
Zamknięto Tadeusza Czapkiewicza w nocy z piątku na sobotę, 11 marca 1975 roku. W niedzielę pojechałem do Bolesławca, a w poniedziałek zaopatrzywszy się w upoważnienia z Rady Zakładowej uwolniłem bezprawnie zatrzymanego Tadeusza.
Okazało się, że został przekupiony tylko jeden lekarz, gdy formalnie wymagane są dwa podpisy na dokumencie kierującym do szpitala. Uwolnienie Tadeusza spowodowało zainteresowanie Prokuratury Powiatowej w Jeleniej Górze, w której wice-prokurator mgr Zbigniew Czeski “zainteresowany” był szczególnie losami Tadeusza Czapkiewicza i próbował trochę postraszyć Dyrektora Naczelnego Zakładów Włókien Sztucznych Chemitex - Celwiskoza.
Związek Zawodowy Chemików - Rada Zakładowa - wystosowała do Komendy Miasta Milicji Obywatelskiej pismo następującej treści: Emeryt naszego zakładu Ob. Tadeusz Czapkiewicz, urodzony 18 I 1899 r., inwalida I grupy, z częściową utratą wzroku, zamieszkały przy ul. Spółdzielczej nr 7 m 2 w Jeleniej Górze, z powodu nieporozumień małżeńskich - na tle wspólnoty majątkowej - został osamotniony bez żadnego oparcia. Ostatnio doznał wielkiej krzywdy, bo został bezpodstawnie, przymusowo zawieziony do Szpitala Psychiatrycznego w Bolesławcu, skąd na interwencję Rady Zakładowej ZWCh „Chemitex-Celwiskoza” został zwolniony z adnotacją: „Badania standartowe w granicach normy”.- Ponieważ przypuszczamy, że żona wyżej wymienionego wraz z zainteresowanymi materialnie osobami nie pozwoli ob. Tadeuszowi Czapkiewiczowi na spokojne życie, powierzamy pomoc i opiekę nad nim, pracownikowi naszego przedsiębiorstwa, Ob.mgr inż. Krzysztofowi Bulzackiemu, zamieszkałemu w sąsiedztwie, przy ul.Gdańskiej 11 w Jeleniej Górze.”
W krótkim czasie do zagrzybionego pokoiku Tadeusza Czapkiewicza sprowadziła się jego żona, którą przez trzy lata ciężkiej choroby Tadeusz pielęgnował, aż do jej śmierci. Domku nigdy nie odzyskali, nie pozwoliła na to skorumpowana władza z prokuraturą na czele.
Gdy w Polsce powiały nowe wiatry, stary Piłsudczuk próbował odzyskać rentę wojenną, jednak komisja lekarska w Jeleniej Górze, wychowana w duchu stalinowskim PZPR wykpiła Tadeusza Czapkiewicza.
Za działalność społeczną otrzymał odznaczenia „Zasłużony dla Jeleniej Góry” (7 czerwca 1965 r.) oraz “Za zasługi dla Województwa Jeleniogórskiego (12 stycznia 1988 r.)
Tadeusz przeżył swoją drugą żonę ponad dziesięć lat w pełnym zdrowiu fizycznym i psychicznym zachowując taką samą pogodę ducha, jaką obdarzała go jego pierwsza żona.
Przez całe życie zachował żywą pamięć o ludziach, którzy okazywali mu swoje uznanie i cenili go, poczynając od Józefa Piłsudskiego, gen. Kazimierza Sosnkowskiego i gen. Józefa Hallera.
Zmarł 18 stycznia 1989 roku, w dniu swoich dziewięćdziesiątych urodzin, w otoczeniu przyjaciół, którzy przybyli na przyjęcie urodzinowe.
Na jednym z ostatnich zdjęć widzimy twarz pełną spokoju z odbiciem radości z dobrze przeżytego życia w służbie Bogu, Ojczyźnie i  rodzinie.
Już pośmiertnie otrzymał nominację na podporucznika oraz po raz drugi Krzyż za Udział w Wojnie 1918 - 1921 (8 maja 1991 roku) nadany przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.

 Tadeusz Świątkowski

 Urodził się 16 grudnia 1910 roku w Czortkowie w  województwie tarnopolskim na ziemi lwowskiej, gdzie jego rodzina mieszkała od wielu pokoleń. W tej części Małopolski Wschodniej Polacy i  Rusini przez całe wieki tworzyli jeden naród i nie było nic dziwnego w tym, że było tu wiele rodzin mieszanych. Również w czasach zaboru austriackiego w wielu środowiskach było kultywowane poczucie polskiego patriotyzmu i więzi obywatelskiej. Z tej tradycji wywodzi się nadawanie lokalnego obywatelstwa w postaci “Certyfikatu Przynależności”. Bardzo patriotycznym środowiskiem byli pracownicy kolei, do których należał ojciec Tadeusza, Jan Świątkowski. Alojza, matka Tadeusza, prowadziła dom, wychowywała czterech synów w wierze katolickiej, miłości ojczyzny, szacunku dla rodziców, poszanowaniu pracy, przyswajała im najświętsze wartości, których dziś tak bardzo brak w życiu rodzinnym. Mogłoby się wydawać, że dzieci nieznające hasła “więcej luzu” miały trudne dzieciństwo, bez zabaw i wspomnień. W jarze Seretu w  Czortkowie w  ruinach starego zamku było miejsce zabaw, gier i zbiórek harcerskich, nawet w  nocy spotykano się tam przy ognisku. Bracia Tadeusza wykonywali tu muzyczne “serenady”, Kazimierz grał na klarnecie, Stanisław na skrzypcach, Marian na flecie i piccolo, a Tadeusz początkowo na “czelo”, a później na gitarze.
Brat Stanisław nauczył Tadeusza sztuki czytania i pisania, dzięki czemu został przyjęty od razu do drugiej klasy. Pierwszym i jedynym wówczas podręcznikiem Tadeusza była nielubiana “Szkółka dla młodzieży”. Na pierwszej stronie znajdował się portret Franciszka Józefa - Kőnig licht Ősterreich. Był to ostatni rok austriackiego panowania. Młodzież zaopatrywała się w “maciejówki”, a przede wszystkim w orzełki. To Polska budziła się po 123 latach niewoli.
Tadeusz szybko poznał znaczenie słowa obowiązek, każdej promocji do wyższej klasy towarzyszyły lepsze wyniki w nauce.
Nauczyciele umieli trafić do jego ambicji i świadomości, pan Obertaniec zaszczepił mu zainteresowania polonistyczne, Ukrainiec Wasyl Kowal wyrobił w nim nawyk czytania książek. Postanowił zostać nauczycielem. “Komu bogowie byli wrogiem, stworzyli go pedagogiem”, jak mawiał Wasyl Kowal.
Po skończonej siódmej klasie, zdał egzamin wstępny i rozpoczął naukę w Państwowym Seminarium Nauczycielskim Męskim w Czortkowie. Uczeń nosił tu dumną nazwę kandydata. Seminarium miało pięć sal lekcyjnych i dwa lub trzy gabinety przedmiotowe. Wśród nauczycieli swoim autorytetem zasłużyli na szczególną pamięć Tadeusza: dyrektor Orłowski, nauczyciel historii, Wasyl Kowal nauczyciel języka polskiego w  niższych klasach, w  klasach wyższych profesor Halkiewicz oraz Wilkoszewski, wykładowca pedagogiki, metodyki i  historii wychowania. Ksiądz Władysław Malik wykładał dogmatykę, etykę i  historię Kościoła. Dr Józef Kassian wzmacniał zainteresowanie swoim przedmiotem wszelkimi żartami w celu odprężenia i  zwiększenia chłonności uczniów. Na zajęciach zwanych “robotami”, uczono rozmaitych ręcznych prac artystycznych. Zajęcia praktyczne odbywano w szkołach tzw. “ćwiczeniówkach”. W 1930 roku Tadeusz Świątkowski otrzymał dyplom nauczyciela.
Pracę nauczycielską rozpoczął w szkole powszechnej w  Grzymałowie, do której chodziły dzieci polskie, żydowskie, ruskie a nawet dwoje reemigrantów z Kanady całkowicie nieznających języka polskiego. W tej szkole panował tradycyjny werbalizm, nauczyciele patrzyli niechętnym okiem na młodych nauczycieli niosących nowinki, pozornie utrudniających im życie. Do rozstania się z tą szkołą przyczynił się zabawny przypadek.
Podczas zebrania Towarzystwa Szkoły Ludowej, honorowy prezes hrabia Wolański podał Tadeuszowi na przywitanie dwa palce. Uprzedzony o tym Tadeusz podał mu jeden, no i został karnie przeniesiony z miasta na prowincję, nad samą granicę.
Okazało się to dla niego korzystne. W Rożyskach nad Zbruczem był kierownikiem małej szkoły, (obecnie kierownicy szkół noszą tytuły dyrektorów) wykorzystał to do wprowadzania zmian w  zakresie metodyki nauczania z zastosowaniem pomocy naukowych.
Już po pierwszej wizytacji inspektora Stanisława Błońskiego z Tarnopola został wciągnięty do pracy w ośrodku metodycznym w Tarnopolu. W następnym roku zdał egzamin państwowy i został nauczycielem mianowanym na etacie, a wkrótce otrzymał płatny urlop na studia pedagogiczne we Lwowie. 23  czerwca 1938 roku ukończył z wyróżnieniem Państwowy Wyższy Kurs Nauczycielski i  otrzymał nominację na kierownika siedmioklasowej szkoły powszechnej III stopnia w Tokach (powiat Zbaraż), miasteczku w którym urodził się biskup Rubin, duchowy opiekun Polaków na Zachodzie. Niestety zbliżała się wojna.
Skróconą służbę wojskową odbył w Szkole Podchorążych nr 7 w Śremie, a następnie kilkakrotnie odbywał przeszkolenie wojskowe w 51 pułku piechoty w Brzeżanach i w Korpusie Ochrony Pogranicza, w Brygadzie „Podole” pod dowództwem gen. Stefana Roweckiego.
Jeszcze przed wybuchem wojny Tadeusz Świątkowski został zmobilizowany w połowie sierpnia 1939 roku, na strażnicy granicznej Osowik pobrał sorty mundurowe u kapitana Antoniego Ciemierskiego, z którym później pracował w sztabie 2 Korpusu Polskiego we Włoszech. Pod dowództwem płk. Janusza, jako podporucznik formował w Skałacie oddziały marszowe.
Setki samochodów wojskowych i cywilnych oraz furmanek tworzyły chaos wzmagany dywersją niemieckiej “piątej kolumny” oraz ukraińskich bojówek, wojna toczyła się nie tylko na frontach. Trzeba było zaopatrywać transporty wojskowe w paliwo i żywność. 16 września oddziały Tadeusza wyruszyły na front, na zachód, a 17 Armia Czerwona przekroczyła polską granicę.
W beznadziejnej sytuacji w Sorocku, w nocy z 17 na 18 września dowódca rozformował oddziały i polecił przedzierać się na południowy zachód, lub do Rumunii. Tadeusz przebrał się w cywilne ubranie i przez pola dotarł do Tarnorudy.
Ustały działania wojenne, Tadeusz Świątkowski uniknął niewoli, wrócił do rodziny, do żony Ireny i małej czteroletniej córeczki. 9 grudnia 1939 roku został aresztowany przez NKWD, a niedługo potem jego żona z dzieckiem została wywieziona w głąb Rosji, na „Sybir”.
Jeszcze żona zdążyła przynieść do więzienia kożuszek i buty, zima była wyjątkowo ostra. Zaczęła się polska droga po zatłoczonych więzieniach, przez Skałat, Tarnopol do Odessy.
24 czerwca 1940 roku więźniowie zupełnie nieświadomie przeżyli trzęsienie ziemi, budynek więzienny przesunął się na fundamencie około 15 cm. Na długo przed końcem przyjaźni Hitlera ze Stalinem w więzieniu wprowadzono niebieskie żarówki i zaciemnianie okien. Nadszedł czas wyjazdu bydlęcymi wagonami z przystankiem w więzieniu w Charkowie, aż do Kotłasu, ostatniej stacji na północnym cyplu cywilizacji. Dalej na piechotę poprzez wiele kilometrów bezdroży.
Ludzie, którzy zbyt długo siedzieli w więzieniu, odwykli od ruchu, padali ze zmęczenia, wtedy strzał karabinowy kończył ich życie. Największym luksusem był wywar z gotowanego owsa. Tadeusz ledwo się dowlókł do swojego miejsca przeznaczenia na nieludzkiej ziemi, przeżył tu koszmar najcięższej pracy w warunkach o których nikomu się nie śniło, przeżył okres skrajnego wyczerpania, gdy jako “dochodiaga” spisany był już na straty. Ukradziono mu kożuszek, pozostały łachmany i buty ze starych opon traktorowych. Ucieczka stąd wydawała się niemożliwa. Uciekinierzy oddawali swe ciało ziemi, ginęli z głodu i z wycieńczenia.
Jednym, bodajże chyba jedynym, któremu udało się uciec był Bronisław Szeremeta, zamieszkały obecnie we Wrocławiu. Jakby nie dość było głodu, zmęczenia, wszy i chorób, łagiernicy musieli walczyć z „nakomarnikami”, drobną muszką, która dotkliwie cięła twarz i ręce, tak, że krew ściekała strumieniami. Beznadziejność nasuwała Tadeuszowi myśli samobójcze, głód rujnował wyniszczony organizm, ubywało sił, myśl koncentrowała się tylko na jednym: jeść. Wody nie brakowało, woda była czysta krystaliczna.
Nadszedł lipiec, białe polarne noce, nikt nie znał daty, nie poruszał się w czasie, gdy przyszła chwila zwolnienia z łagru w  wyniku porozumienia gen. Władysława Sikorskiego ze Stalinem.
Dano zwolnionym Polakom jeść, smażoną rybę, kapuśniak, chleb, zaopatrzono w suchy prowiant na drogę i pod nadzorem nieuzbrojonego enkawudzisty wysłano na piechotę w drogę powrotną. Nigdzie nie spotkali żywego ducha. Po kilku dniach dotarli do Kotłasu, stąd polskimi pulmanami pojechali do Tockoje do polskiego wojska. 21 września 1941 roku Tadeusz zameldował się u majora Franciszka Gudakowskiego w Tockoje i po paru dniach otrzymał skierowanie do Centrum Wyszkolenia Piechoty, a 2 grudnia został mianowany dowódcą 7 kompanii 19 pułku piechoty.
Trudna to była wolność, brakowało żywności, sprzętu, w namiotach w nocy zamarzała woda.
12 grudnia 1941 roku przybył do Tockoje gen. Władysław Sikorski, wojsko polskie miało już angielskie mundury. Na defiladzie dziarsko maszerowali żołnierze przed ukochanym wodzem, wybawicielem z sowieckiego piekła, po policzkach płynęły żołnierzom łzy.
Opieka Boska nie opuszczała Tadeusza, jego żonę przypadkowo spotkał w Kazachstanie kolega, nauczyciel ze Skałatu, Lorenc, który na piechotę odbył długą drogę w poszukiwaniu wojska polskiego, aż dotarł do Tockoje.
Wkrótce Tadeusz zaopatrzył się w rozkaz wyjazdu, wziął plecak z żywnością i w angielskim mundurze z polskim orłem na kozackiej czapie wyruszył do swojej żony wzbudzając w podróży sensację, niczem “polski generał”. Daleka to była podróż, najpierw pociągiem, a później kilka dni saniami. Czy można opisać radość tego spotkania.
Wojsko polskie przeniosło się na południe, do łagodniejszego klimatu. Po kilku dniach Tadeusz powrócił do swojej jednostki, do Guzar. Tu też sprowadził swoją żonę z dzieckiem i panią Irenę Harabaszową, żonę kolegi, który zaginął bez wieści.
26  marca 1942 roku Tadeusz Świątkowski został przeniesiony do kompanii „kontumowanych” nie wiadomo, jak sądził, czy w nagrodę, czy za karę, ale chyba ze względu na jego wrażliwość dla ludzkich losów, nikt w wojsku nie tłumaczył rozkazów. Do tej kompanii kierowano ludzi wycieńczonych długą podróżą, odbytą przeważnie pieszo, wygłodniałych i schorowanych, z różnymi dolegliwościami nabytymi podczas robót katorżniczych w najcięższych warunkach. Ci kandydaci do wojska, w łachmanach, przedstawiali żałosny widok. Wszyscy kwalifikowali się do szpitala. Śmierć zbierała swoje żniwo, brakowało leków, a nawet prześcieradeł do zawijania zwłok. Zmarłych chowano w zbiorowych mogiłach. Nie było lekarzy, ani księży. Tadeusz pełnił w Rosji jeszcze parę innych funkcji, był również dowódcą karnej kompanii, chyba dlatego, że miał wykształcenie pedagogiczne.
Aby pozbyć się Polaków, Stalin zmniejszał liczbę porcji żywnościowych dla wojska. Od 23 marca do 3 kwietnia odbyła się pierwsza ewakuacja do Iranu. Wszystko pod nadzorem NKWD. Tadeusz opuścił Rosję w drugim rzucie 9 sierpnia 1942 roku.
W Teheranie przyszła na świat Romualda, druga córka Tadeusza. Po odkarmieniu wojsko polskie przetransportowano do Iraku, a cywilna ludność została rozwieziona po świecie. Rodzina Tadeusza wybrała Południową Rodezję. Zdolności językowe pokierowały dalszym losem Tadeusza. Sztab Polskich Sił Zbrojnych potrzebował tłumaczy. Tadeusz ukończył kurs języka arabskiego, równolegle ucząc się angielskiego, następnie został odkomenderowany do Brytyjskiego Ośrodka Szkoleniowego w celu poznania prac kwatermistrzowskich w sztabach wielkich formacji, organizacji armii i korpusu, transportu i zaopatrzenia. Na zajęciach praktycznych uczono również prowadzenia wszystkich pojazdów bojowych, a nawet poruszania się w warunkach pustynnych.
12 maja 1943 roku Tadeusz został przeniesiony do Kwatermistrzostwa Armii, po reorganizacji Polskich Sił Zbrojnych, do 2 Korpusu Polskiego. Powierzono mu obowiązki szefa Kancelarii Głównej. Czas mijał niemal beztrosko, wojsko polskie zwiedzało Środkowy Wschód, Ziemię Świętą, Afrykę. Przed wyruszeniem na front włoski odbyły się jeszcze wielkie manewry w stylu angielskim z udziałem wszystkich aliantów.
2 Korpus Polski miał 45.000 świetnie wyposażonych i uzbrojonych żołnierzy, około 12.000 pojazdów mechanicznych oraz 580 dział. Od grudnia 1943 do kwietnia 1944 roku statki „Batory”, „Pułaski” i „Krakus” przerzucały polskie oddziały na ziemię włoską. Dowództwo Korpusu wylądowało w Taranto. Żołnierze polscy, ci przybyli z Rosji, zwani „prawosławnymi”, „lordowie” przywiezieni z Anglii oraz ci z pod Tobruku, zwani „ramzesami”, jednakowo serdrcznie zajęli się dożywianiem zabiedzonych dzieci włoskich. Dopiero w maju ruszył wzdłuż Adriatyku Korpus Polski w kierunku Monte Cassino.
Trzykrotny szturm na Wzgórze Klasztorne oddziałów alianckich przy potężnym wsparciu dział artylerii i lotnictwa amerykańskiego skończył się totalną klęską. 11 maja do szturmu ruszyły: 3 Dywizja Strzelców Karpackich, 5 Kresowa Dywizja Piechoty, 2 Dywizja Pancerna oraz liczne oddziały pomocnicze.
W krwawych walkach Niemcy nie wytrzymali naporu wojsk polskich. 18 maja wzgórze zostało zdobyte. W boju zginęło prawie tysiąc polskich żołnierzy, 17 maja zginął Zdzisław Bulzacki. Na gruzach klasztoru powiewała „biało - czerwona”.
Tadeusz Świątkowski zabrał na pamiątkę kilka bezwartościowych najcenniejszych pamiątek z Monte Cassino. Amerykanie ruszyli otwartą drogą na Rzym. Polska droga wiodła przez Pescarę, Porto Civitanova, Loreto, Ankonę, Rimini, Forli, Faenzy do Bolonii, gdzie zakończyła się kampania włoska.
W Loreto w bazylice znajduje się flaga turecka zdobyta pod Wiedniem przez wojsko króla Jana III Sobieskiego.
W Bolonii burmistrz wręczył Polakom „klucze” do miasta, wzbudzając zazdrość Amerykanów. Tadeusz nie walczył w pierwszej linii frontu, ale jego praca miała dla tej linii duże znaczenie i wymagała wielkiej odpowiedzialności.
Od działalności wszystkich służb Kwatermistrzostwa bez-pośrednio na zapleczu frontu (służby zdrowia, zaopatrzenia i transportu, służby warsztatowo - naprawczej, materiałowej, poczty oraz służby duszpasterskiej) zależał sukces całego Korpusu.
Po zakończonych działaniach wojennych Tadeusz Świątkowski poprzez Paryż przeniesiony został do Wielkiej Brytanii. Wojnę wygrali alianci, żołnierze polscy pozostali bez ojczyzny.
W Cambridge Tadeusz zajął się studiowaniem języka angielskiego. Decyzja powrotu do Polski była trudna, Czortków i połowa Polski znalazła się poza granicami państwa. Ale nawet Mikołajczyk wierzył, że będzie niepodległa Polska.
11 kwietnia 1947 roku Tadeusz Świątkowski został zwolniony z wojska i wyjechał do Polski. Wraz z żoną i córkami osiadł w Jeleniej Górze. Na Uniwersytecie Wrocławskim zdał egzamin na tłumacza przysięgłego z języka angielskiego. W Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie złożył egzamin z geografii. Uzyskał kwalifikacje nauczyciela szkół średnich.
Mogłoby się wydawać, że spełniły się jego marzenia, pracował  jako nauczyciel w Technikum, obie córki ukończyły wyższe studia, przeżył tu pół wieku i nadal pracuje jako tłumacz, a jednak nie chce mówić o tych latach. On, który wyniósł z łagrów sowieckich wolnego ducha i dumę Polaka nie chce mówić o życiu w PeeReLu.
Sięgam pamięcią do tych lat, kiedy bohaterowie walki o niepodległość Polski byli szczuci, prześladowani, więzieni i mordowani na równi ze zbrodniarzami wojennymi, a może jeszcze gorzej. To wyciska piętno na całe życie, szczególnie tu w Jeleniej Górze noszącej parszywe miano Czerwonej Kotliny.
Przez pięćdziesiąt lat wypaczane było pojęcie patriotyzmu i w tych warunkach trzeba było żyć. Uświadomiłem sobie, że niemal wszyscy moi rozmówcy bardzo niewiele powiedzieli na temat tych pięćdziesięciu lat. Nawet obecna rzeczywistość budzi wątpliwości. Czy jeszcze nie skończyła się epoka wewnętrznej emigracji i „zniewolonego umysłu”? Jak to widzą dorosłe już dzieci obu córek Tadeusza Świątkowskiego?
To co tak ukochał, dlaczego żył, opisał w książce wspomnieniowej pt. „Z Czortkowa do Bolonii”

 

Bolesław Tomaszewski

 Wśród gór, z widokiem na Śnieżkę, pięknie położony jest cmentarz w Karpaczu. Zaraz obok bramy, tuż za grobem nieznanego żołnierza znajduje się płyta nagrobna świadcząca, że spoczywają tu: Bolesław Tomaszewski ps. Ostroga *6.VI.1909 +1.VIII.1985, Helena Tomaszewska ps. Giermek *18.V.1909 +27.V.1985.
Dalej czytamy: BYLIŚMY WIERNI BOGU, OJCZYŹNIE i SOBIE - Prosimy o modlitwę i pamięć.
Razem się urodzili, razem przeżyli swoje życie, jednej służyli sprawie i razem umarli. Wspólna ich łączy pamięć.
Bolesław Tomaszewski był zawodowym oficerem. W latach 1930 - 1933 ukończył Szkołę Podchorążych Piechoty. Następnie w 51 pułku piechoty był dowódcą plutonu (1933 - 1936) i kompanii (1937 - 1938). 1 stycznia 1936 roku otrzymał awans na porucznika służby stałej piechoty.
Na wiosnę 1938 roku był na kursie w Szkole w Rembertowie. Po kursie odbył praktykę w wszystkich rodzajach broni.
Od 1 września 1938 roku był w WSWojsk. w Warszawie. Tuż przed wojną odbył ponownie szereg praktyk na stanowiskach pomocnika oficera operacyjnego i w informacji, w 25 DS w Kaliszu, w 25 DP w Grodnie oraz w 33 DP. Szkoły nie ukończył z powodu wybuchu wojny.
13 września 1939 roku został ciężko ranny. Pod okupacją sowiecką działał w Brzeżanach, szczęśliwie unikając aresztowania. 11 listopada 1942 roku otrzymał awans na kapitana służby stałej piechoty.
Już pod okupacją niemiecką, został szefem Wydziału III sztabu Komendy Okręgu Tarnopol, 1 czerwca 1943 roku został szefem oddziału I i III we Lwowie oraz pełnił inne funkcje. W tym czasie zorganizował we Lwowie kursy Szkoły Podchorążych i Szkoły Podoficerów Rezerwy Piechoty. 3 maja 1944 roku został awansowany na stopień majora. Od 31 lipca 1944 roku był Szefem Sztabu Okręgu Lwów.
Po zakończeniu akcji „Burza”, w drugiej połowie sierpnia 1944 roku oddziały AK zeszły ponownie do podziemia. Pomimo aresztowań żołnierzy AK przez NKWD uważano we Lwowie, zgodnie z stanem prawnym, że los polskiego Lwowa nie jest jeszcze przesądzony i na wypadek konfliktu między „sojusznikami” Polacy muszą być gotowi do niesienia pomocy zbrojnej dla Lwowa.
We Lwowie podjęto decyzję o tworzeniu na Rzeszowszczyźnie zgrupowania oddziałów leśnych Obszaru nr 3 o nazwie „Warta”.
Oddziały Leśne Warta miały cztery bataliony oznaczone literami A,B,C,D, podzielone na 4 kompanie, te dzieliły się na plutony i drużyny, osiągając stan 1600 ludzi. Dowódcą „Warty” został mianowany ppłk. Franciszek Rekucki „Topór”.
Od 1  września 1944 do 15 sierpnia 1945 roku mjr Bolesław Tomaszewski był Szefem Sztabu Oddziałów Leśnych Obszaru Lwowskiego „Warta” na terenie powiatu brzozowskiego.
Batalion B obsadził posterunki milicji na terenie powiatu lubaczowskiego, mając podwójne dowództwo, obok narzuconych komendantów powiatowych, zakonspirowane dowódzwo batalionu, obowiązki te pełnili kolejno: kpt. Julian Bistroń „Godziemba”, cichociemny ppor.Tadeusz Żelechowski „Ring” i kpt. Edward Baszniak „Orlicz”. Miejsca zakwaterowania oddziałów „Warty” były podwójnie zagrożone. Zagrożenie ze strony władzy sowieckiej przyczyniało sie do zmiany miejsc zakwaterowania.
Trudniejsze było zagrożenie ze strony UPA, na oddziałach „Warty” spoczywał obowiązek zabezpieczania ludności polskiej przed napadami band ukraińskich nacjonalistów.
W szczególnej sytuacji znajdowały się dwie polskie wsie w zakolu Sanu, Dylągowa i Borownica, znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie siedlisk UPA Iskań, Piątkowa, Jawornik Ruski, Żohatyn oraz „stolica Ukrainy” Jamna Górna i Dolna.
Kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach, być może nawet przez Ukraińców został zamordowany ksiądz grecko - katolicki UPA zamordowała dwu księży Polaków, spaliła dwór w Dąbrówce i zamordowała polską rodzinę w Hucie Poręby, za przejście z obrządku greckiego na łaciński.
W lutym lub marcu 1945 roku grupa upowców zamordowała w Pawłokomie, po drodze z Dylągowej do Dynowa, gospodarza Trojana, który jechał do młyna w obstawie trzech żołnierzy AK. Ślad po nich zaginął. Grupa Polaków, wbrew rozkazowi dokonała zemsty zabijając znanych nacjonalistów z Pawłokomy, chłopi polscy, którzy towarzyszyli wyprawie zachowywali się niczym dzicz ukraińska i dopuścili się rabunku domów.
Po zamordowaniu w Bachórzu szeregu polskich rodzin, ponownie zorganizowano akcję na Pawłokomy, tym bardziej, że doszła wiadomość, z Piątkowej, gdzie ksiądz ruski święcił noże.
Nie znany jest przebieg akcji 3 marca, prasa oficjalna tak samo jak źródła ukraińskie nie są wiarygodne, traktując informację jako okazję do prowadzonej propagandy.
Wkrótce UPA dokonała kolejnego napadu i wymordowała 200 osób w Borownicy (10 km. od Dylągowej). 15 marca w okolicy Dynowa pojawił się oddział NKWD dopuszczający się rozboju, starcie z nimi stało się to przyczyną konieczności zmiany miejsca zakwaterowania kompani D26, a na ich miejsce przybyła kompania C8.
3  maja 1945 roku otrzymał kolejny awans na stopień podpułkownika służby stałej piechoty. Był odznaczony złotym krzyżem zasługi z mieczami.
17 i 27 maja 1945 roku podziemna Rada Jedności, Pełnomocnik Rządu Stefan Korboński i płk. Rzepecki delegat Sił Zbrojnych wzywali cały naród do powrotu do normalnego życia.
Pod nieobecność ppłk. Rekuckiego, który przebywał w Krakowie, obowiązki dowódcy oddziałów „Warty” pełnił Bolesław Tomaszewski, jeszcze utrzymywał oddziały w gotowości, jeszcze nie był pewien czy można je rozwiązać, tym bardziej, że ciągle istniało zagrożenie ze strony UPA. Dopiero we wrześniu nastąpiło rozwiązanie oddziałów. 3  października bezkarne bandy banderowców rozpoczęły masowe mordy, dokonano napady na Dylągową, Sielnicę, Łączki, Bartkówkę oraz polską część Pawłokomy. Bolesław Tomaszewski zabezpieczył archiwum „Warty”, w  pojemniku cynkowym zakopał pod podłogą  jednego z domów w Łańcucie.
W 1947 roku w niewyjaśnionych okolicznościach został zadenuncjowany i aresztowany. Przez 10 lat siedział w więzieniu w Wronkach, w którym znalazło śmierć wielu polskich patriotów. Po wyjściu z więzienia mieszkał z żoną w Karpaczu, na tak zwanej wewnętrznej emigracji, nieufny wobec ludzi, którzy zapomnieli, że są Polakami.
Przed dwudziestu laty wyjawił miejsce ukrycia archiwum, wysyłając tam zaufanego człowieka. Archiwum nie odnaleziono. W marcu 1997 roku wyprawę powtórzył pan Stanisław Cisek, znany i sławny żeglarz, udało mu się odnaleźć pojemnik lekko uszkodzony poprzednio w czasie poszukiwań, nauka otrzymała pełne informacje o działalności „Warty”, rozkazy, awanse, odznaczenia. Blisko tysiąc dokumentów. Wykonano kilka kserokopii, na wypadek gdyby dokumenty zaginęły. Pan Cisek przekazał całość dokumentów Jerzemu Węgierskiemu autorowi „W lwowskiej Armii Krajowej”. 

 

Prof. dr Lesław Węgrzynowski

 

Urodził się w Rohatynie 17 września 1885 roku. Rodzicami  jego byli Władysław, lekarz i Zofia z Gluzińskich. Tradycje rodzinne głoszą, jak to do Polski przybył z wojskami Napoleona, Charles (Karol), chirurg wojskowy, zakochał się w pięknej Polce, ożenił się i pozostał w kraju. Jedna z panien Szarl poślubiła Franciszka Gluzińskiego, syna kołodzieja, mieli czworo dzieci: Antoni został profesorem lwowskim, sławnym internistą, (jego syn lekarz Lech G. został zamordowany przez Ukraińców w czasie Obrony Lwowa w szpitalu na Persenkówce, jedna z jego córek Maryla wyszła za mąż za dra Zdzisława Szczepańskiego, później dyrektora w Otwocku, druga, Janina wyszła za mąż za wdowca, Kornela Makuszyńskiego), Lesław był doktorem medycyny, Zofia wyszła za mąż za Władysława Węgrzynowskiego i Tadeusz, który był adwokatem w Krakowie.
Władysław Węgrzynowski przeniósł się do Zbaraża, gdzie zaraził się tyfusem od pacjenta i zmarł. Po jego śmierci, Zofią opiekował się brat, dr Lesław (lekarz, muzyk, matematyk) Gluziński, wielki oryginał.
Dwaj synowie Lesław i Władysław sprawiali wiele trudności wychowawczych i matka musiała ich krótko trzymać, zwłaszcza Lesław sprawiał dużo kłopotów, z greką i łaciną był w szkole „na bakier” i musiał maturę dwa razy zdawać.
W 1904 roku, po ukończeniu gimnazjum, rozpoczął studia medyczne na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu we Lwowie. Podczas studiów był działaczem Bratniej Pomocy i organizacji niepodległościowych. W 1910 roku uzyskał dyplom doktora wszech nauk lekarskich.
Po dyplomie odbył praktykę w zakładzie dra Tarnawskiego w Kosowie, zwolennika leczenia wodą i głodówką, następnie w Klinice Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu we Lwowie, dwa lata w Berlinie w klinice prof. Krauze`go oraz w Instytucie im. Roberta Kocha, zapoznając się z zagadnieniami klinicznymi oraz bakteriologiczno-serologicznymi gruźlicy, później przez pewien czas w Hamburgu u wybitnego klinicysty i ftyzjatry niemieckiego Brauera i w Davos u Turbana, również światowej sławy ftyzjatry.
Po powrocie do Lwowa zostaje asystentem w Klinice Chorób Wewnętrznych u swego wuja, prof. Antoniego Gluzińskiego i jednocześnie pracuje w Zakładzie Farmakologii Doświadczalnej pod kierunkiem prof. Popielskiego. Działa w organizacji przeciwstawiającej się państwom centralnym pod nazwą „Polskie Kadry Wojskowe”.
Podczas pierwszej wojny światowej zostaje szefem sanitarnym Legionu Wschodniego, a po jego rozwiązaniu zostaje wcielony do armii austriackiej. W tym czasie był kierownikiem szpitala wojennego i laboratoriów polowych w Brnie Morawskim, gdzie pracował razem z swoją żoną, koleżanką po fachu, Stellą z domu Starkel. Jego żona została wychowana w domu równie patriotycznym, była spowinowacona z pisarzem i dziennikarzem Julianem Starklem, Stanisławem Wasylewskim i Wiktorem Budzyńskim z „Wesołej Lwowskiej Fali”.
Lesław Węgrzynowski był nawet parlamentariuszem, w imieniu Austriaków szukał Ukraińców w Dumie w Odesie, ale ich tam nie było. Po rozbiciu armii austriackiej, spod Mariampola nad morzem Azowskim, wracał na piechotę do Lwowa. Zdążył na czas, aby wziąć udział w Obronie Lwowa, podczas której pełnił obowiązki szefa sanitarnego.
W trudnych warunkach pracy, polska wojskowa służba sanitarna pod dowództwem Lesława Węgrzynowskiego udzieliła pomocy 150 rannym cywilom i 300 żołnierzom ukraińskim. Był to wspaniały gest wobec żołnierzy wroga, nigdy nie odwzajemniony.
W Wojsku Polskim w południowej grupie armii polskiej był również szefem sanitarnym. Po wojnie wrócił do pracy w klinice oraz w Szpitalu Powszechnym we Lwowie. Pod koniec 1921 roku otrzymał stanowisko dyrektora Lwowskiego Towarzystwa Walki z Gruźlicą.Tak zaczęła się jego pełna poświęcenia społeczna walka z gruźlicą w Polsce.
Aż do roku 1939 kierował Poradnią Przeciwgruźliczą we Lwowie i Sanatorium Przeciwgruźliczym w Hołosku Wielkim pod Lwowem. Był działaczem Zarządu Polskiego Związku Przeciwgrużliczego, brał udział w pracach Zrzeszenia Dyrektorów Sanatoriów, współdziałał w powstawaniu organizacji społecznych zwalczania gruźlicy, zajmując się szczególnie ludźmi niezamożnymi, oraz ukierunkowywał właściwe badania epidemiologiczne i społeczne. Był członkiem Międzynarodowej Unii Przeciwgruźliczej.
Na początku wojny mjr Lesław Węgrzynowski został zmobilizowany do szefostwa sanitarnego miasta Lwowa. Po klęsce wrześniowej pozostał we Lwowie. Władze sowieckie powierzyły mu stanowisko kierownika Kliniki Ftyzjatrycznej, niby to filii Kijowskiego Instytutu Gruźlicy. Ta sama władza wsadziła go do więzienia, wtedy ktoś usłużny doniósł, że to stary przyjaciel Jana Kasprowicza i leczył Lenina, kiedy ten siedział w austriackim więzieniu, dzięki czemu natychmiast go zwolniono.
Przyjaciół miał wielu, przyjaźnił się z brygadierem Mączyńskim, dowódcą Obrony Lwowa, leczył go w ostatnich jego dniach, wygłaszał mowę na jego pogrzebie, czy można się dziwić, że został wybrany członkiem Kapituły a po wojnie na prezesa Kapituły Krzyża Obrony Lwowa. Był człowiekiem cieszącym się uznaniem i pełnią zaufania.
Kiedy do Lwowa wkroczyli Niemcy, zatarł po sobie ślady i przeniósł się do Warszawy. Był konsultantem - ftyzjatrą Szpitala Ujazdowskiego oraz dyrektorem Sanatorium Warszawskiego Towarzystwa Przeciwgruźliczego w Świdrze.
Działał w konspiracji, w Delegaturze Rządu (londyńskiego na kraj), niosąc pomoc ukrywającym się Żydom, których przechowywał jako swoich pacjentów. Poszukiwany przez Gestapo przeszedł do podziemia. Przez cały okres pomagał szczególnie w ukrywaniu lwowskich Żydów. W czasie Powstania Warszawskiego był szefem sanitarnym I Obwodu. Po upadku Powstania przebywał w Grodzisku, Piotrkowie, na koniec dostał się do Krakowa.
Po wojnie uruchamiał i organizował pierwsze sanatorium PCK w Zakopanem, którym kierował aż do powrotu z obozu koncentracyjnego dawnego dyrektora, dra Fischera.
W grudniu 1945 roku został mianowany przez Ministerstwo Zdrowia dyrektorem Zespołu Sanatoriów Przeciwgrużliczych w Bukowcu, na Ziemi Jeleniogórskiej, przez dwa lata przyczynił się do rozwoju polskiej ftyzjatrii. Do jego osiągnięć i zasług należy skuteczna likwidacja gruźlicy w Polsce. Dzięki swojemu wielkiemu autorytetowi, ludzie tacy jak on, nadawali wartość bezwzględną narodowi. Na Wysokiej Łące zdarzył się bandycki wypadek. Nieznany Niemiec, być może ukrywający się hitlerowiec, zatrudniony w sanatorium jako palacz centralnego ogrzewania, zamordował polskiego intendenta, mjra Michaleckiego.
Przybyła na miejsce wypadku milicja, postanowiła aresztować i ukarać wszystkich pracujących w zespole Niemców. Lesław Węgrzynowski kategorycznie sprzeciwił się zastosowaniu zasady odpowiedzialności zbiorowej, czym zapisał się w pamięci swoich niemieckich pracowników.
W latach 1947 - 1950 był dyrektorem Państwowego Zespołu Sanatoriów Przeciwgruźliczych w Obornikach Śląskich. 1 czerwca 1951 roku został powołany na kierownika Kliniki Ftyzjatrycznej Akademii Medycznej we Wrocławiu. Dwa lata później, po odejściu z kliniki, mimo nadwyrężonego zdrowia, kierował jedyną we Wrocławiu Miejską Poradnią Przeciwgruźliczą.
Przez całe życie był inicjatorem wielu prac organizacyjnych i społecznych zajmujących się walką z gruźlicą wśród szerokich warstw społecznych. Należał do propagatorów znaczenia skutecznej walki z gruźlicą dla biologicznego rozwoju narodu i podniesienia ogólnego stanu zdrowia społeczeństwa polskiego. Węgrzynowski był mówcą o dużym temperamencie, szerzył oświatę sanitarną, wygłaszał referaty pełne swady i polotu, brał udział w wielu zjazdach, wychował liczne kadry pracowników dla polskich placówek przeciwgruźliczych, całe swoje życie poświęcił walce z gruźlicą, jako klęską społeczną.
Prof. dr Lesław Węgrzynowski zakończył swój tułaczy żywot Kresowiaka we Wrocławiu 10 czerwca 1956 roku. Córka napisała wspomnienia o jego życiu.

Hipolit Franciszek Fajkosz

Hipolit Fajkosz urodził się 26 lipca 1912 roku w Czortkowie, jednak niedługo potem jego rodzice przenieśli się do Krynicy, a następnie do Zakopanego. W Krynicy Hipolit rozpoczął naukę szkolną. 
Kolejnym miejscem zamieszkania była Kołomyja. „Kołomyja ne pomyja, Kołomyja misto". Państwo Fajkoszowie zamieszkali w budynku obok ratusza, pod ich oknami, przez rynek jeździły pociągi z cysternami wożącymi ropę naftową z kopalni w Słobodzie Rongurskiej. Kopalnia była własnością Stanisława Vincenza, znanego polskiego pisarza, piewcy i miłośnika Huculszczyzny. Siostra Hipolita Otylia wyszła za mąż za Mariana Blija, siostrzeńca Stanisława Vincenza.
Przejazd pociągu przez rynek należał do folkloru Kołomyi, przed pociągiem szedł kolejarz z czerwoną chorągiewką i spędzał z torów kury i baby handlujące na rynku.
W Kołomyi działał Czarnohorski Oddział Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, z którego działalności korzystał równieź Hipolit, poznając uroki okolicznych cudownych, dzikich gór.
W Kołomyi Hipolit zaczął uczeszczać do 4. klasy gimnazjum klasycznego (humanistycznego). Tu w 1930 roku po ukończeniu 8. klasy zdał maturę i rozpoczął studia na Politechnice Lwowskiej na Oddziale Elektrotechnicznym Wydziału Mechanicznego.
Początkowo Hipolit mieszkał na Osiedlu Kolejowym przy ulicy Gródeckiej, później przeniósł się na stancję przy ulicy Leona Sapiehy niedaleko swojej „budy", aby ostatecznie ulokować się w II Domu Technika przy ulicy Abrahamowiczów. 
Stary I Dom Technika przy ulicy Issakowicza był zbyt mały, mogło tam mieszkać około 70 studentów. Z inicjatywy Bratniej Pomocy Studentów Politechniki Lwowskiej, popularnego „Bratniaka", przy wydatnej pomocy społeczeństwa, wybudowano II Dom Technika. Każdy student miał obowiązek przepracować fizycznie 120 godzin na tej budowie. W ciągu pięciu lat wybudowano 3 piętrowy budynek dla 550 osób. Budowę zakończono w 1927 roku. 
Wiele zawdzięczają studenci działalności Bratniaka. Pozostały w pamięci ceny tanich obiadów. Za 60 groszy można było zjeść nieśmiertelnego sznycla siekanego, który w restauracji kosztował 2 złote. Bezpłatnie można było dopchać obiad dowolną ilością chleba. Utrwaliła się w pamięci Hipolita ogłoszona przez jednego z kolegów „uroczystość" spożycia tysięcznego kotleta. 
Główny budynek Politechniki przy ulicy Leona Sapiehy jest zabytkiem architektury. Budowla w stylu neoklasycznym została zaprojektowana przez prof. Juliana Zachariewicza, którego popiersie znajduje się w dolnym westybulu budynku. Przed budynkiem postawiono pomnik Orląt Lwowskich, a na klatce schodowej wmurowano tablicę pamiątkową z nazwiskami studentów Politechniki poległych w Obronie Lwowa w latach 1918 - 1920. Dziś nie ma śladu po tych pamiątkach narodowych, zostały one zniszczone przez władze okupacyjne.
Kiedy w 1994 roku obchodzono 150 lecie tej najstarszej polskiej politechniki, nazwano ją Macierzą Polskich Politechnik i słusznie, bowiem wykształciła ona kadry dla wszystkich polskich politechnik powstałych po wojnie, a przede wszystkim dla Politechniki Śląskiej w Gliwicach, Politechniki Wrocławskiej, Politechniki Gdańskiej, Politechniki Krakowskiej, Akademii Górniczo - Hutniczej w Krakowie, Akademii Rolniczej we Wrocławiu, jak również w mniejszym stopniu dla pozostałych uczelni technicznych.
Wojna światowa przyczyniła się do śmierci wielu znakomitych profesorów. We Lwowie 4 lipca 1941 roku w pobliżu II Domu Techników przy ulicy Abrahamowiczów na Wzgórzach Wóleckich w akcji przygotowanej przez Ukraińców, ukraiński Batalion „Nachtigall” w służbie niemieckiej wymordował wielu wybitnych profesorów, uczonych o europejskiej sławie, również tych, których wykładów słuchał Hipolit, wśród nich byli: dziekan Wydziału Mechanicznego Antoni Łomnicki, autor podręczniów przez cały wiek służących studentom, Włodzimierz Krukowski, Władysław Stożek, Roman Witkiewicz, Kasper Weigel. Również w lipcu został zamordowany prof. Kazimierz Bartel, kilkakrotny premier Rządu RP.
Studia były okresem beztroskiego życia wypełnionego wieloma przyjemnościami, turystyką, wyprawami narciarskimi itp. Pokpiwano sobie ze studentów, że studiują w wolnych od wielu zajęć chwilach. Wśród studentów było wielu czołowych narciarzy, reprezentantów okręgu lwowskiego, a nawet kraju. Hipolit startował początkowo w barwach klubu „Czarni", a później przez cały czas w Sekcji Narciarskiej Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego SNPTT we Lwowie. Był mistrzem okręgu w zjazdach, startował w reprezentacji Polski w Akademickim Meczu Narciarskim Polska - Niemcy w Zakopanem. Lwów miał liczne tereny narciarskie, m.in. w parku na Żelaznej Wodzie, na Pohulance, na Keizerwaldzie. W niedziele popularny był pociąg „Expres narty bridge" do Sławska, a na Święta Wielkanocne jeździło się tradycyjnie do schroniska Zaroślak u stóp Howerli w Czarnohorze, które było własnością PTT, albo do schroniska Mariszewskiej należącego do Karpackiego Towarzystwa Narciarzy KTN. 
Po skończeniu studiów (dyplom Politechniki Lwowskiej odpowiadał stopniowi mgr inż) w czerwcu 1938 roku Hipolit odbył obowiązkową służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy Łączności w Zegrzu koło Warszawy, następnie jako plutonowy został wysłany na praktykę do 11 Karpackiej Dywizji Piechoty w Stanisławowie. W sierpniu 1939 roku z Pułku Radio w Warszawie otrzymał przydział służbowy na stanowisko dowódcy radiostacji w 163 pp w 36 DP. 
Walczył w rejonie Iłży, koło Tarłowa 11 września 1939 roku dostał się do niewoli niemieckiej. Początkowo przebywał w Stalagu II A w Neubrandenburgu, a później w Oflagu II C w Woldenbergu (obecnie Dobiegniew). W drodze do niewoli jedną noc spędzili w Hansdorfie. Nie śniło mu się wtedy, że po latach będzie przyjeżdżać tutaj do Jankowej Żagańskiej na inspekcję stacji energetycznej 110 kV jako Główny Inżynier Zakładu Energetycznego w Jeleniej Górze.
W Oflagu II C było około 7.000 jeńców, tu zebrał się kwiat polskiej inteligencji, wśród nich znakomici architekci: Jerzy Hryniewiecki - późniejszy twórca Stadionu X lecia w Warszawie, Tadeusz Ptaszyński - generalny projektant Nowej Huty, Jerzy Staniszkis, Jan Bogusławski i inni, wielu doskonałych muzyków, (Jerzy Młodziejowski, Stanisław Gajdeczka, J. Klonowski) plastyków, reżyserów, aktorów.
Hipolit Fajkosz był tłumaczem w jenieckim Komitecie Imprez Artystycznych. Tłumaczył korespondencję prowadzoną przez Komitet z Niemiecką Komendą Obozu, a także z Abwehrą. Niemcy żądali przekazywania im streszczeń sztuk granych przez teatr obozowy, jako warunek wydania zezwolenia na ich wystawienie. Szefem Komitetu Imprez Artystycznych był rotmistrz Braunek, którego córkę znamy z roli Oleńki w Potopie reżyserowanym przez Hofmana.
Jednym z zajęć obozowych był sport. Powstały tu kluby regionalne: „Orlę" Warszawa, „Warta" Poznań, „Wawel" Kraków, „Kresy" Wilno i klub szeregowych obsługi obozu „Skra" do którego należeli podchorążowie, podoficerowie i szeregowcy. 
25 stycznia 1945 roku, kiedy zaczął zbliżać się front wschodni, rozpoczęła się ewakuacja obozu. Od tej pory zaczęło się w nieskończoność przemieszczanie, aż do wyzwolenia.
Lwów znalazł się poza granicami Polski nie było dokąd wracać. Z niewoli w marcu 1945 roku udał się prosto do Zakopanego, w którym odnalazł swoją rodzinę. Ostatni odcinek od Nowego Targu do Zakopanego przebył na piechotę, nie było jeszcze żadnej regularnej komunikacji.
W czerwcu 1945 roku wyruszył ze swoim przyjacielem Staszkiem Bialikiewiczem i jego żoną Krystyną, córką znanego malarza Kazimierza Sichulskiego na Ziemie Odzyskane. Przybyli do Wrocławia pełnego ruin, w którym ciągle wojsko sowieckie paliło kolejne niezniszczone obiekty.
Podjął pracę w Grupie Operacyjnej powołanej przez Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów, jako kierownik transportu. Wypisywał po rosyjsku „komandirowki" dla członków Grupy delegowanych do miejscowości Dolnego Śląska w celu przejmowania obiektów i majątku ruchomego, ratowania go przed dewastacją i kradzieżami.
1 czerwca 1945 roku podjęto decyzję utworzenia Zjednoczenia Energetyki Okręgu Dolnośląskiego z siedzibą w Legnicy, jednakże dowództwo wojsk sowieckich przepędziło ze „swojego" terenu grupę polskich energetyków. Wybrali oni sobie nową siedzibę w Jeleniej Górze.
Zupełnie przypadkowo spotkał kolegę z Politechniki Lwowskiej Tadka Winiarskiego, który przekazał mu informację o organizowaniu się Zjednoczenia Energetyki Okręgu Dolnośląskiego w Jeleniej Górze. Opisał mu okolice Jeleniej Góry, bogate w tereny narciarskie, z malowniczymi zaporami i zbiornikami wodnymi. Były tu liczne elektrownie wodne. Natychmiast podjął decyzję i wkrótce posiadał służbową legitymację numer 24 z adresem Dyrekcji jeszcze przy ul. Menzla 2, w budynku, w którym mieściło się przedsiębiorstwo niemieckie NEAG i PEW, dziś ulica nosi imię Bogusławskiego. Pierwszym Naczelnym Dyrektorem był prof. Jerzy Skowroński, a Naczelnym Inżynierem znany polarnik i pisarz inż. Czesław Centkiewicz. Nieliczna grupa energetyków zajęła się przejmowaniem obiektów energetycznych, ich remontami, odbudową i uruchamianiem. 
Jelenia Góra nie miała zniszczeń wojennych, ale front zatrzymał się na linii Bolesławiec - Lwówek - Lubań - Zgorzelec i na północ od tej linii sieć energetyczna była zniszczona. Początkowo w Dyrekcji Zjednoczenia pracował na stanowisku kierownika Działu Ogólnotechnicznego, a gdy Zjednoczenie przeniesiono do Wrocławia został kierownikiem Działu Inwestycji i Remontów ówczesnego Podokręgu Jelenia Góra. Gdy utworzono Zakład Energetyczny Jelenia Góra, zajął stanowisko kierownika Działu Sieci, a następnie Głównego Inżyniera.
W Jeleniej Górze ożenił się, tu urodzili się jego synowie Jacek i Piotr.
W 1958 roku rząd podjął decyzję wykorzystania bogatych zasobów węgla brunatnego w rejonie Bogatyni i budowy Kombinatu Górniczo - Energetycznego Turów t.j. kopalni węgla brunatnego i elektrowni cieplnej (na terenie Zakładu Energetycznego Jelenia Góra). Jednocześnie rozpoczęła się budowa węzła energetycznego Mikułowa - stacji 400/220/110 kV Mikułowa oraz linii wyprowadzających energię o tych napięciach z elektrowni Turów i przesyłających ją w głąb kraju i za granicę. Inżynier Fajkosz został mianowany Pełnomocnikiem Dyrektora Zakładu do spraw stacji Mikułowa.
W „Historii Energetyki Dolnośląskiej" opracowanej przez Stowarzyszenie Elektryków Polskich we Wrocławiu w 1989 roku, możemy przeczytać na str. 154 - 156: „Należy tu wspomnieć o roli, jaką odegrał pracownik ZE Jelenia Góra, pionier energetyki dolnośląskiej, inż. Hipolit Fajkosz. Władał on biegle językami francuskim, angielskim i niemieckim, dzięki czemu był nieocenionym łącznikiem między specjalistami zagranicznego fabrycznego nadzoru przy montażu i uruchamianiu nowej aparatury, a załogą budującego rozdzielnię „Elbudu - Katowice" oraz ekipami rozruchowymi i eksploatacyjno - ruchowymi, przejmującymi nowe urządzenia.
Inż. Fajkosz poświęcił Mikułowej niezliczoną liczbę godzin i nadgodzin pracy. Uczestniczył we wszystkich odbiorach i uruchomieniach budowanej Mikułowej. Był pełnomocnikiem dyrektora Zakładu Energetycznego Jelenia Góra do budowy Mikułowej. Dzięki niemu obiekt ten został sprawnie przejęty z inwestycji i wprowadzony do ruchu. Za całokształt pracy w Zakładzie Energetycznym, ze szczególnym uwzględnieniem budowy Mikułowej, został jako pierwszy w Zakładzie Energetycznym Jelenia Góra odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia PRL.
Wkrótce po uruchomieniu, Mikułowa stała się największym tego typu obiektem w polskiej energetyce. Do dnia dzisiejszego ściąga liczne wycieczki specjalistów krajowych i zagranicznych, uczniów szkół technicznych i pracowników energetyki."
Budowa elektrowni Turów /ówcześnie największej w Polsce i największej w Europie na węglu brunatnym/ oraz stacji Mikułowa, gdzie po raz pierwszy w Polsce wprowadzone zostało napięcie 400 kV, została zakończona w 1971 roku. Była to największa stacja w Polsce. 
1 kwietnia 1979 roku Hipolit Fajkosz przeszedł na emeryturę. Zgodnie z przysłowiem „czym skorupka za młodu nasiąknie..." Hipolit Fajkosz przez całe życie ma wymalowaną na twarzy atmosferę polskiego Lwowa, zawsze pogodny i uśmiechnięty, mimo wieku tryskający młodzieńczym entuzjazmem i radością życia.
W czasie obchodów 50 lecia Energetyki Jeleniogórskiej w 1995 roku został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta.
Wypadek samochodowy przyczynił się do utraty zdrowia i przyśpieszył jego śmierć. Zmarł 4 maja 2002 roku.

Kazimierz Lelo 

Kazimierz Lelo urodził się w rodzinie nauczycielskiej, podczas pierwszej okupacji sowieckiej, 15 stycznia 1941 roku w Gródku Jagiellońskim koło Lwowa, w którym - jak sam mówił - stary Litwin, król Polski, Władysław Jagiełło zasłuchany w śpiew słowików oddał ducha Bogu.
Kazimierz Lelo był urodzonym społecznikiem. Do Stronnictwa Demokratycznego wstąpił w 1960 roku.
Zawsze podkreślał, że to właśnie w polskim Lwowie powstało Stronnictwo Demokratyczne i chociaż w  naszych czasach w PRL-u było ono pod kontrolą obcych agentów, zawsze w nim tlił się polski patriotyzm i pozostawała pamięć o miejscu założenia Stronnictwa.
Już jako młody mężczyzna studiował na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Nauk Społecznych. Dyplom magisterski otrzymał 30 września 1974 roku.
W  Stronnictwie Demokratycznym w działalności politycznej i społecznej, był zaangażowany przeciw dyskryminacji inteligencji i rzemiosła polskiego, zabiegał o demokratyczne instytucje państwowe, o wolność słowa i druku.
Początkowo mieszkał w Wałbrzychu, ale wkrótce przeniósł się do Jeleniej Góry, gdzie pełnił wiele funkcji w Stronnictwie, między innymi był przewodniczącym Miejskiego Komitetu SD w Jeleniej Górze, członkiem prezydium, a następnie na Kongresie w 1995 roku został wybrany na przewodniczącego Głównej Komisji Rewizyjnej Stronnictwa Demokratycznego w Warszawie.
W Jeleniej Górze pracował jako dyrektor Izby Rzemieślniczej i w tym czasie wspierał rzemieślników w licznych kłopotach, w walce o byt i przetrwanie szczególnie w tych jakże trudnych czasach okresu stanu wojennego.
Wszystkie ściany w jego pokoju wypełniały stosy książek. Było ich tak dużo, że nigdy nie były należycie eksponowane. Wśród nich książki historyczne stanowiły pokaźną część.
W ostatnich latach pracował jako nauczyciel w Zespole Szkół Zawodowych nr 3 i Technikum Mechanicznym w Jeleniej Górze.
19 października 1988 roku wieczorem Kazimierz Lelo zatelefonował do Krzysztofa Bulzackiego, że następnego dnia odbędzie się w Stronnictwie Demokratycznym we Wrocławiu zebranie założycielskie Towarzystwa Miłośników Lwowa.
Wniosek o rejestrację został poparty przez prezesa Wojewódzkiego Komitetu Stronnictwa Demokratycznego we Wrocławiu profesora dra Franciszka Bielickiego.
20 października 1988 na zebraniu założycielskim było około 100 osób. Kuto żelazo póki gorące. Ustalono powołanie pierwszego Walnego Zebrania Wyborczego TML za tydzień.
27 października 1988 roku w gmachu Państwowej Filharmonii we Wrocławiu na pierwszym Walnym Zebraniu Wyborczym było ponad 500 osób. W obu tych zebraniach Jelenią Górę reprezentowli Krzysztof Bulzacki i Kazimierz Lelo. 
Na pierwsze Walne Zebranie Oddziału w Jeleniej Górze przybyło ponad dwieście osób.
Kazimierza Lelo wybraliśmy na prezesa oddziału w Jeleniej Górze, a na ostatnim zjeździe w Brzegu został wybrany na przewodniczącego Komisji Rewizyjnej Zarządu Głównego Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich we Wrocławiu.
Kazimierz Lelo zmarł nagle 29 maja 1996 roku.
Wiceprezes Zarządu Głównego TML i KPW Emil Teśluk złożył na Jego trumnie w woreczku o barwach lwowskich ziemię z Łyczakowskiego Cmentarza Obrońców Lwowa.

Romualda Spasowska
 

Czy jedna osoba zatrudniona jako sekretarka może zajmować wszystkie stanowiska w administracji szkoły? Pełnić funkcję kierownika administracji, prowadzić kancelarię szkoły, korespondencję, kontrolę świadectw szkolnych, dzienników lekcyjnych, rejestrować angaże nauczycieli i pracowników: woźnego i sprzątaczki, być zaopatrzeniowcem, zlecać i kontrolować usługi budowlane, instalacyjne (w tym czasie szkoła dobudowywała piętro w oficynie), wykonawstwo mebli szkolnych itp., a jednocześnie być głównym księgowym i księgowym, prowadzić kasę, realizować rachunki za zakupy i usługi, wykonywać listy płac (nauczycieli i pracowników) oraz prowadzić ewidencję stypendiów uczniowskich. Wydaje się to niemożliwe. Taka osoba musiałaby być nieskazitelnie czysta i uczciwa. Była nią Romualda Kussówna.
Romualda Kussówna została zaangażowana na stanowisko sekretarki szkoły przez dra Karola Zagajewskiego dyrektora Szkoły Handlowej i Gimnazjum Kupieckiego we Lwowie przy ul. Franciszkańskiej 9 (późniejszego naczelnika Kuratorium Okręgu Lwowskiego) i wkrótce objęła wszystkie funkcje w administracji szkolnej, a po zdaniu egzaminu przed komisją Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego została jednocześnie nauczycielką pisania na maszynie. Sama pisała „pięciopalcówką na ślepo” czyli z „zawiązanymi oczami”. Rzecz jasna, zarabiała bardzo dobrze, a szkoła miała tę korzyść, że nie musiała płacić wynagrodzenia wielu osobom na tych stanowiskach. Nie była to duża szkoła, uczęszczało do niej niewiele ponad 400 uczniów.

Czy to znaczy, że Romualda Kussówna była sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem i nie podlegała żadnej kontroli? Otóż nie! Szkoła była prywatna i należała do Towarzystwa Szkoły Handlowej. Romualda Kussówna cieszyła się uznaniem właścicieli szkoły reprezentowanych przez Zarząd Towarzystwa Szkoły Handlowej.

Były takie szkoły w Małopolsce Wschodniej, a towarzystwa utrzymywały z sobą ścisły kontakt szczególnie przez Stowarzyszenie Dyrektorów Społecznych Szkół Handlowych.

Do Towarzystwa Szkoły Handlowej we Lwowie należało wiele osób nie z nadania klucza partyjnego, ale reprezentujących środowiska znaczące dla miasta, zajmujących wysokie stanowiska, wśród nich profesorowie z dyplomami doktorskimi.

Romualda Kussówna kilka lat przed wojną poznała Stefana przystojnego oficera Wojska Polskiego syna ziemianina Wacława Spasowskiego. Spasowscy przybyli do Lwowa z Ukrainy w czasie rewolucji bolszewickiej, za resztę pieniędzy uratowanych z pożogi kupili Jakubówkę, niewielki majątek pod Lwowem, 14 km za rogatką stryjską. Gospodarka prowadzona w sposób odpowiadający dużym obszarom na Ukrainie nie dawała odpowiednich dochodów. Romualda Kussówna zajęła się organizacją majątku, obok pałacyku i starego sadu założyła młody sad na trzech hektarach, wybudowała chlewnie i obory, zatrudniła ekonoma i stworzyła dochodowe gospodarstwo. Niestety wojna przyczyniła się do upadku przedsięwzięcia. Podczas pierwszej okupacji sowieckiej Romualda zawarła cywilny związek małżeński ze Stefanem w sowieckim ZAKSie. Małżeństwo szybko się rozeszło. Jedynie do śmierci zachowała nazwisko Spasowska. W czasie okupacji niemieckiej w działalności akowskiej poznała majora Mirskiego, czy też Mireckiego, który został odkomenderowany ze Lwowa na komendanta AK w Starachowicach. Romualda wzięła z nim cichy ślub kościelny i przeniosła się do Starachowic. Kilka miesięcy przed końcem wojny została aresztowana przez gestapo. Trzy miesiące siedziała w lochach na posadzce zalanej wodą. Gdy nie miała siły stać siadała w wodzie. Po trzech miesiącach została wypuszczona na wabia, w celu złapania jej męża. Natychmiast uciekła do lasu i ukryła się w chałupie znanej sobie samotnej kobiety, u której przeleżała do końca działań wojennych. W ostatnich dniach okupacji niemieckiej jej mąż ze swoim oddziałem AK znalazł się w okrążeniu w lasach pod Starachowicami, ciężko ranny popełnił samobójstwo. Został pochowany w lesie w zbiorowej mogile.

Romualda nie wróciła już do Lwowa, po skończonych działaniach wojennych wyjechała do Wrocławia. W tym czasie Franciszek Szubert mąż Jadzi szkolnej koleżanki Romualdy po wyjściu z oflagu został dyrektorem nieczynnych fabryk papieru, których na Dolnym Śląsku było ponad pięćdziesiąt. Zwerbował zdemobilizowanych żołnierzy polskich i utworzył straż przemysłową dla ratowania fabryk przed grabieżą sowiecką. Odnalazł Romualdę i zatrudnił ją do pracy w Zjednoczeniu Papierniczym w Jeleniej Górze przy ulicy Kilińskiego.

Po ciężkich przeżyciach w więzieniu gestapo zaczęła rozwijać się śmiertelna choroba. Z roku na rok coraz gorzej chodziła, w końcu pozostał jej wózek inwalidzki. W Ludowej Ojczyźnie miała najniższą rentę, całkowity brak środków do życia. Ofiara niemieckich zbrodni wojennych, przykuta do łóżka ostatnie lata przeżyła pod opieką siostry Janiny Bulzackiej w całkowitym bezładzie, pozbawiona możliwości jakiegokolwiek ruchu z olbrzymimi zmianami i potwornymi odkształceniami kostnymi zmarła w niesamowitych cierpieniach w wyniku gangreny całego ciała. Jednocześnie pełna ufności w Bogu. Tuż przed śmiercią gdy jeszcze mocne serce biło a ciało od nóg ziębło do temperatury poniżej 20 stopni Celsiusza i zabrakło wszelkich sił a oczy bezwładnie przewróciły się do środka głowy, zapytała która godzina. Było 10 minut po dwudziestej drugiej. Świadoma końca cierpień i śmierci powiedziała: „O jak to dobrze, Chwała Panu Bogu” i zakończyła życie 11 lutego 1960 roku. Jest pochowana na cmentarzu w Jeleniej Górze.

 

 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 8 odwiedzający (12 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja